"I am after all what you made me"
- Co jest, nagle brak ci siły?! - Jace krzyczy do mnie, kiedy worek do
ćwiczeń ledwo co porusza się po moim uderzeniu.
Opieram się rękoma o kolana i głośno oddycham. Ćwiczymy już z
jakieś dwie godziny. Oficjalnie padam z sił. Jace nie daje mi chwili wytchnienia.
Prawdopodobnie ma na celu odciągnięcie mnie od złych myśli, które ostatnimi
czasy nękają mnie nieustannie i prowadzą do uruchomienia strony mojej duszy, z
którą nigdy nie chcę mieć już do czynienia.
Ktoś gwałtownie wpada do sali treningowej co sprawia, że kamień
spada mi z serca, gdyż na chwilę mogę przerwać ćwiczenia.
- Oh… nie wiedziałam, że tu jesteście. Ja… ja już wychodzę. -
osobą, która weszła do sali okazuje się być Clary. Widać po jej twarzy, że jest
zmieszana i zakłopotana. Robi mi się jej żal. Przecież kochała Jace’a, i to nie
miłością siostrzaną, ale taką… normalną…
- Właśnie wychodzimy. - oznajmia Jace. Marszczę brwi. Przecież nie
wspominał nic o końcu treningu. Chłopak nawet nie patrzy na Clary, wydaje mi
się, że jej unika. Podchodzi do stolika i zabiera z niego butelkę wody, którą
po chwili zaczyna łapczywie pić. - Chodź Carmen, mam ci coś jeszcze do
pokazania. - oznajmia, a ja podążam za nim do wyjścia. Zanim jednak przekraczam
próg pomieszczenia uśmiecham się serdecznie do Clary.
- Co to było? - pytam unosząc brew.
- O co ci chodzi?
- Praktycznie zlałeś Fray. - odparłam marszcząc brwi.
- Wydaje ci się.... - Jace zbywa mnie krótką odpowiedzią.
Głośno wydycham powietrze z ust i postanawiam więcej nie poruszać
tego tematu, gdyż wiem, że z Jace’m nie wygram. Zamiast tego zmieniam temat.
- Co takiego chcesz mi pokazać? - pytam.
Jace spogląda na mnie z widocznym podnieceniem i szeroko się do
mnie uśmiecha.
- Zobaczysz. - odpowiada tajemniczo, cały czas zachowując na
twarzy swój cwaniacki uśmiech.
***
Miejscem do jakiego zaprowadza mnie Złotowłosy jest jego pokój.
Nie wiem kompletnie co ten chłopak planuje, ale posłusznie wchodzę do środka i
siadam na jego łóżku.
Jace podchodzi do swojej szafy i wyciąga małe pudełko z samego jej
dna. Jest całe czarne, bez żadnej wstążki, czy opakowania, tylko zwykłe
pudełko. Co najbardziej ciekawiło mnie w tym momencie to, to co znajdowało się
w jego wnętrzu.
- Została zrobiona specjalnie dla ciebie. Mam nadzieję, że ci się
spodoba. - chłopak wręcza mi pudełko w dłonie, a ja patrzę na niego
podejrzliwie. Jace skina głową na znak, że mam otworzyć prezent.
Powoli podnoszę wieczko, a wtedy zauważam przedmiot, który
znajduje się pod nim. Na początku nie łapię co to jest, lecz dopiero potem to
do mnie dociera.
Jest to krótki, podłużny, srebrny pręcik, jeżeli tak to mogę
nazwać. Jego dolna część jest gładka, lecz górna skręcona. Na czubku dolnej
części widnieje przeźroczysta końcówka.
Łapię przedmiot do ręki, jest zimny i ciężki. Lecz na tyle, że
potrafię go utrzymać.
Oglądam prezent z podziwem i fascynacją. Jest piękna. Moja własna
stela jest idealna.
- Jace, ja nie wiem… nie wiem co powiedzieć. - mówię łapiąc usta
dłonią wciąż wpatrując się w stelę.
- Uznałem, że powinnaś ją posiadać. Masz już swój własny miecz,
teraz stelę. To tworzy komplet.
- Ale ja, ale ja nie potrafię malować run… - odpowiadam z
zażenowaniem.
- Dlatego tu jesteśmy. Za chwilę namalujesz pierwszą runę na swoim
ciele.
***
- Teraz zrób malutki łuk, jak pokazane jest w tej książce. - mówi
Jace a ja spoglądam jeszcze raz do księgi, w której znajdują się wszystkie
runy, Jace wybrał najmniej znaczącą runę, którą mogłam użyć w tym momencie.
Jest nią runa bezszelestnego poruszania się.
Stela przyjemnie parzy mnie w skórę mojego przedramienia. prowadzę
malutki łuk na końcu znaku i z podziwem przyglądam się swojemu dziełu. Moja
pierwsza runa. Nie jest idealna, ale użyteczna.
- Z czasem nauczę cię jeszcze runy leczącej i kilku innych, które
są najbardziej przydatne. - Jace gładzi lekko podrażnione miejsce na moim
przedramieniu gdzie przed chwilą namalowałam runę i ciepło się do mnie
uśmiecha.
- Dziękuję. - mówię i mocno się do niego przytulam.
- Za co?
- Za wszystko Jace, za wszystko.
***
Zmęczona rzucam się na łóżko. Przytulam sie do świeżej, białej
oraz bardzo miękkiej pościeli i uśmiecham się do siebie. Nareszcie udało mi się
nad sobą zapanować. Czuję się dobrze, a nawet bardzo. Pierwszy raz czuję, że
jest nadzieja. Nadzieja na wygranie z demoniczną stroną mojej duszy.
Przeciągam się, aby rozluźnić wykończone wcześniejszym treningiem
mięśnie. Jace dał mi w kość, ale wiem, że to było potrzebne. Muszę wrócić do
formy, a przy okazji zająć myśli czymś innym.
Czuję jakiś zimny przedmiot pod moją pupą. Wtedy przypominam
sobie, że podarowaną przez Złotowłosego stelę włożyłam właśnie tam. Szybko
wyciągam ją martwiąc się, że może się naruszyć. Zanim jednak odkładam ją w
bezpieczne miejsce jeszcze raz przyglądam się temu pięknemu przedmiotowi. Jest
zwyczajny, ale jest w nim coś co sprawia, że jest wyjątkowy, piękny i
tajemniczy. Nie mogę się doczekać, aż użyję steli ponownie.
Nagle czuję ogromne poczucie zmęczenia i jedyne o czym marzę to
sen. Odkładam szybko stelę na biurko i nawet nie przebierając się w piżamę
kładę się do łóżka, owijam się szczelnie kołdrą.
“Proszę o spokojną noc. Bez koszmarów.” - mówię szeptem, sama nie
wiedząc do kogo i zamykam oczy.
***
Przebudzam się widząc jak przez okna mojego pokoju dostaje się
jasne, rażące światło. Mrużę oczy wpatrując się w nie i zastanawiam się co jest
źródłem światła. Szybko podchodzę do okna i wyglądam za nie. Na początku nikogo
nie widzę, rozglądam się po całym podwórku przed Instytutem i w tej chwili
dostrzegam kobiecą posturę machającą do mnie. Wytężam wzrok i wtedy wiem kim
jest osoba, która świeciła w moje okna latarką.
Czuję jak serce mi przyspiesza. Robię kilka powolnych wdechów, aby
trochę się uspokoić. Podchodzę do szafy, aby założyć bluzę i wybiegam z pokoju,
aby dotrzeć do mojego ‘gościa’.
Biegnę cicho korytarzem, aż docieram do drzwi wyjściowych. Mocno
je popycham i wychodzę na zewnątrz.
Chłodny powiew wiatru dociera do mnie, przez co na moich rękach
pojawia się gęsia skórka. Zakładam ramiona na piersi i idę w stronę kobiety.
- Carmen, tak się cieszę, że cię widzę. - uśmiecha się do mnie i
wyciąga ręce, aby mnie przytulić. Nie odsuwam się. Stoję w miejscu, nie
wykonując żadnego ruchu kiedy kobieta mocno mnie obejmuje.
- Cześć...mamo. - wykrztuszam kiedy wreszcie mnie puszcza. - Co
tutaj robisz?
- Carmen, musisz uciekać…- oznajmia Abigail, a ja wytrzeszczam
oczy.
- Że co?! O czym ty mówisz?
- Valentine… szykuje atak na Instytut. - mówi, a moje serce
przyspiesza.
- Skąd o tym wiesz?!
- Mam wtyki, nie wszyscy którzy pracują dla Valentine’a są mu do
końca lojalni.
Potrząsam głową. Jak to możliwe, że nagle odwiedza mnie moja matka
i mówi, że mam uciekać bo Valentine szykuje atak na Instytut? Mam mętlik w
głowie. Rozważam co zrobić, zostać czy też zaryzykować i posłuchać Abigail?
- Nie zostawię ich wszystkich. - oznajmiam i dłonią wskazuję na
budynek Instytutu.
- Carmen… nie mamy na to czasu. - moja matka kręci głową.
- Nie zostawię ich! - krzyczę. Czuję złość, która napływa do moich
żył. To zły znak.
Widzę, jak Abigail rozszerza oczy widocznie przerażona.
- Dobrze, dobrze. - kobieta unosi dłonie w uspokajającym geście. -
Pozwól mi się zaprowadzić do bezpiecznego miejsca, a potem po nich wrócę. -
Abigail składa propozycję, która już bardziej mi odpowiada. Nie wiem dlaczego,
ale decyduję się zaufać kobiecie i zgadzam się.
- Dobra. Gdzie mnie zaprowadzisz?
***
Idziemy ciemną ulicą Nowego Jorku. Do moich nozdrzy dociera zapach
spalin, którego naprawdę nienawidzę. Kręcę nosem jakby to miało pomóc mi
uwolnić się od okropnego zapachu, Co chwila mijamy zwykłych Przyziemnych,
którzy na szczęście nie zwracają na nas zbytniej uwagi.
Co jakiś czas rozglądam się spod kaptura dookoła, aby upewnić się,
że nikt nas nie śledzi lub czy czasem gdzieś w krzakach nie czeka na nas jakiś
demon.
- Daleko jeszcze? - pytam lekko zniecierpliwona. - Idziemy już
dosyć długo.
- Już blisko. - Abigail rzuca krótką i zwięzłą odpowiedzią i
zachowując swoją kamienną twarz idzie dalej.
Coś mnie w tym momencie w niej intryguje. Kobieta idzie, niby
spokojnie, ale kiedy zwracam uwagę na każdy szczegół jej ciała zauważam, że
Abigail ściska dłonie w pięści, przygryza wargę i nerwowo rozgląda się dookoła.
Marszczę brwi. Mam nadzieję, że moja ‘mama’ niczego nie kombinuje.
Skręcamy w brudny zaułek pełen śmieci i biegających szczurów. Nie
dziwię się, że idziemy właśnie tędy. Nikt tu nie zagląda, pewnie dlatego
Abigail chce mnie tutaj ukryć.
Kobieta dochodzi do końca zaułka, a ja dostrzegam coś jakby drzwi
od garażu, na których namalowane jest paskudne i wulgarne graffiti. Kręcę
głową.
Abigail łapie za dolną rączkę i podnosi drzwi do góry.
- To tu. Chodź za mną. - posłusznie wykonuję polecenie kobiety i
przechodzę pod w połowie otwartymi drzwiami garażowymi.
Wewnątrz panuje kompletna ciemność. Mijam kobietę i starając się
cokolwiek dostrzec przechodzę na środek pomieszczenia, przynajmniej tak mi się
wydaje. Abigail zamyka za sobą drzwi.
- Patrz pod nogi. - kobieta łapie mnie za przedramię i oświecając
latarkę kierujemy się w stronę białych drzwi, które dostrzegam po chwili.
Kiedy przez nie przechodzimy znajdujemy się tym razem w całkowicie
dobrze oświetlonym korytarzu, który wygląda sterylnie, ale przyzwoicie.
- Gdzie my jesteśmy? - pytam zdezorientowana, kiedy kobieta
prowadzi mnie wgłąb korytarza. Kiedy nie uzyskuje odpowiedzi wzdycham głośno
coraz bardziej żałując, że opuściłam Instytut.
Wreszcie docieramy na koniec korytarza, przed sobą widzę ogromne i
wyglądające na ciężkie, metalowe drzwi. Z zaciekawieniem wpatruję się w nie
śledząc każdy wzór, który jest na nich wygrawerowany. Dostrzegam gałązki
winorośli, runę anielskiej mocy i postać, którą świetnie znam. Razjel.
Dopiero po chwili orientuję się co robi Abigail. Szybkim ruchem
wyciąga z tylniej kieszeni coś błyszczącego i zakłada mi to na ręce.
- Aaaa! - krzyczę głośno kiedy zimny metal styka się ze skórą na
moich nadgarstkach. Kobieta założyła mi na dłonie kajdanki, które najwyraźniej
nasączone są w jakiejś substancji. Czuję jak skóra na nadgarstkach parzy mocno
tak jakbym włożyła dłonie do pieca, w którym ogień mocno się pali. - Co to ma
być?! - spoglądam na Abigail z szokiem i dezorientacją.
- Przepraszam. - to jedyna odpowiedź jaką odzyskuję od kobiety
kiedy ta popycha mocno metalowe drzwi.
Próbuję wydobyć z siebie jakąkolwiek moc, ale na nic. Kajdanki
widocznie muszą zapobiegać uwalnianiu się moich zdolności. Abigail mocno
zaciska palce na moim przedramieniu i wpycha mnie do środka.
Pokój w którym się znajduję jest przyjemny i ciepły. W kominku
pali się ogień, lecz kiedy na niego patrzę przypominam sobie o bólu jaki
sprawiły mi kajdanki na moich nadgarstkach. Odwracam więc wzrok na drugą
stronę, gdzie stoją wysokie półki z książkami. Przy nich postawione są fotele
ze złotymi, rzeźbionymi ramami.
Tym razem spoglądam na środek sali, gdzie stoi biurko. Za biurkiem
stoi krzesło, na którym ktoś siedzi. Kiedy ta osoba spogląda na mnie przerażam
się niesamowicie. Odczuwam nagły strach i zaniepokojenie jak nigdy wcześniej.
- Witaj Carmen. Nareszcie się spotykamy. - mówi ciężkim, męskim
głosem.
Osobą, która siedzi na krześle jest Valentine Morgenstern.
***
- Nareszcie, po takim czasie, mam cię. - przemawia dalej głosem,
który wywołuje we mnie odrazę.
- Czego ode mnie chcesz?! - krzyczę, dopiero teraz zdając sobie
sprawę z tego, że z moich oczy wypływają łzy. - Jak mogłaś mnie tak podle
zdradzić?! - spoglądam tym razem na Abigail, która nie potrafi jednak
odwzajemnić spojrzenia.
- Oh Carmen, chyba oboje dobrze wiemy, że nie jest to już dla
ciebie tajemnicą. Chcę twoich zdolności. - odpowiada uśmiechając się
obrzydliwie.
- Nie dostaniesz ich. - syczę przez zęby.
Valentine wybucha cichym chichotem.
- Mylisz sie moja droga. Będę je miał. Będziesz mi służyć. -
oznajmia, a ja unoszę brew.
- Ja? Służyć tobie? - prycham. - Nigdy w życiu.
- A co jak powiem, że jeżeli sie nie zgodzisz, to twoi przyjaciele
zginą? Jace, w którym jesteś zakochana. Clary, Isabelle, Alec, Simon… mam dalej
wymieniać?
- Moi przyjaciele sobie z tobą poradzą. Myślisz, że tak łatwo
przyjdzie ci ich zabicie? Oh Valentine, jak na takiego dojrzałego mężczyznę,
nie wiesz o wielu rzeczach…- prycham ponownie.
- Będziesz mi służyć czy ci się to podoba czy nie!- Morgenstern
uderza pięściami w stół i wstaje z krzesła. Omija biurko i kieruje się w moją
stronę. Próbuję się cofnąć, lecz Abigail dalej mocno ściska mnie za ramię. -
Mam wielki plan, który uda mi się zrealizować dzięki tobie. - mówi dalej
spokojniejszym głosem.
- W niczym ci nie pomogę. - mówię i spluwam mu w twarz. Ten
zszokowany patrzy na mnie i wyciera sie tylko swoją husteczką, którą wyciąga z
kieszeni spodni. Po chwili patrzy na mnie z uśmieszkiem.
- Zadziorna widzę. Bardzo dobrze. - Valentine chichocze. - Mój
plan jednak nie będzie zrealizowany tutaj.
- Gdzie masz mnie zamiar przenieść? Do kolejnej budy, w której śmierdzi
moczem?! - krzyczę.
- Oj nie kochana. Do innego świata. Zabieram cię do
Idrisu.
CO?! JAK?! GDZIE?! CZEMU?!
OdpowiedzUsuńTen rozdział mną wstrząsnął! :D
Przebiegły Valentine! Oj. Dlaczego Carmen poszła ze swoją matką?
Mam nadzieję,że zaraz wbiegnie Jace ze wsparciem i uratują utalentowaną dziewczynę :)
Czekam na dalej!
Weny!
wczoraj przez przypadek trafiłam na Twojego bloga i stwierdzam iż... jest genialny! najlepszy jaki dotąd czytałam w tej tematyce.
OdpowiedzUsuńmasz talent, dziewczyno i nie zmarnuj tego :-)
nie dość że masz fantastyczne pomysły na różne wątki w opowiadaniu to do tego posiadasz łatwość dobierania słów w odpowiedni sposób.
zyskałaś nową stałą czytelniczkę.
z pozdrowieniami, redhead.
Dziękuję bardzo za przemiłe słowa, są dla mnie wielką motywacją! :)
UsuńBardzo fajny
OdpowiedzUsuń