sc Born With Sight: 16. Second traitor
Layout by Scar

28 gru 2014

16. Second traitor

"I am after all what you made me"

   - Co jest, nagle brak ci siły?! - Jace krzyczy do mnie, kiedy worek do ćwiczeń ledwo co porusza się po moim uderzeniu.
Opieram się rękoma o kolana i głośno oddycham. Ćwiczymy już z jakieś dwie godziny. Oficjalnie padam z sił. Jace nie daje mi chwili wytchnienia. Prawdopodobnie ma na celu odciągnięcie mnie od złych myśli, które ostatnimi czasy nękają mnie nieustannie i prowadzą do uruchomienia strony mojej duszy, z którą nigdy nie chcę mieć już do czynienia.
Ktoś gwałtownie wpada do sali treningowej co sprawia, że kamień spada mi z serca, gdyż na chwilę mogę przerwać ćwiczenia.
- Oh… nie wiedziałam, że tu jesteście. Ja… ja już wychodzę. - osobą, która weszła do sali okazuje się być Clary. Widać po jej twarzy, że jest zmieszana i zakłopotana. Robi mi się jej żal. Przecież kochała Jace’a, i to nie miłością siostrzaną, ale taką… normalną…
- Właśnie wychodzimy. - oznajmia Jace. Marszczę brwi. Przecież nie wspominał nic o końcu treningu. Chłopak nawet nie patrzy na Clary, wydaje mi się, że jej unika. Podchodzi do stolika i zabiera z niego butelkę wody, którą po chwili zaczyna łapczywie pić. - Chodź Carmen, mam ci coś jeszcze do pokazania. - oznajmia, a ja podążam za nim do wyjścia. Zanim jednak przekraczam próg pomieszczenia uśmiecham się serdecznie do Clary.
- Co to było? - pytam unosząc brew.
- O co ci chodzi?
- Praktycznie zlałeś Fray. - odparłam marszcząc brwi.
- Wydaje ci się.... - Jace zbywa mnie krótką odpowiedzią.
Głośno wydycham powietrze z ust i postanawiam więcej nie poruszać tego tematu, gdyż wiem, że z Jace’m nie wygram. Zamiast tego zmieniam temat.
- Co takiego chcesz mi pokazać? - pytam.
Jace spogląda na mnie z widocznym podnieceniem i szeroko się do mnie uśmiecha.
- Zobaczysz. - odpowiada tajemniczo, cały czas zachowując na twarzy swój cwaniacki uśmiech.
***

Miejscem do jakiego zaprowadza mnie Złotowłosy jest jego pokój. Nie wiem kompletnie co ten chłopak planuje, ale posłusznie wchodzę do środka i siadam na jego łóżku.
Jace podchodzi do swojej szafy i wyciąga małe pudełko z samego jej dna. Jest całe czarne, bez żadnej wstążki, czy opakowania, tylko zwykłe pudełko. Co najbardziej ciekawiło mnie w tym momencie to, to co znajdowało się w jego wnętrzu.
- Została zrobiona specjalnie dla ciebie. Mam nadzieję, że ci się spodoba. - chłopak wręcza mi pudełko w dłonie, a ja patrzę na niego podejrzliwie. Jace skina głową na znak, że mam otworzyć prezent.
Powoli podnoszę wieczko, a wtedy zauważam przedmiot, który znajduje się pod nim. Na początku nie łapię co to jest, lecz dopiero potem to do mnie dociera.
Jest to krótki, podłużny, srebrny pręcik, jeżeli tak to mogę nazwać. Jego dolna część jest gładka, lecz górna skręcona. Na czubku dolnej części widnieje przeźroczysta końcówka.
Łapię przedmiot do ręki, jest zimny i ciężki. Lecz na tyle, że potrafię go utrzymać.
Oglądam prezent z podziwem i fascynacją. Jest piękna. Moja własna stela jest idealna.
- Jace, ja nie wiem… nie wiem co powiedzieć. - mówię łapiąc usta dłonią wciąż wpatrując się w stelę.
- Uznałem, że powinnaś ją posiadać. Masz już swój własny miecz, teraz stelę. To tworzy komplet.
- Ale ja, ale ja nie potrafię malować run… - odpowiadam z zażenowaniem.
- Dlatego tu jesteśmy. Za chwilę namalujesz pierwszą runę na swoim ciele.

***

- Teraz zrób malutki łuk, jak pokazane jest w tej książce. - mówi Jace a ja spoglądam jeszcze raz do księgi, w której znajdują się wszystkie runy, Jace wybrał najmniej znaczącą runę, którą mogłam użyć w tym momencie. Jest nią runa bezszelestnego poruszania się.
Stela przyjemnie parzy mnie w skórę mojego przedramienia. prowadzę malutki łuk na końcu znaku i z podziwem przyglądam się swojemu dziełu. Moja pierwsza runa. Nie jest idealna, ale użyteczna.
- Z czasem nauczę cię jeszcze runy leczącej i kilku innych, które są najbardziej przydatne. - Jace gładzi lekko podrażnione miejsce na moim przedramieniu gdzie przed chwilą namalowałam runę i ciepło się do mnie uśmiecha.
- Dziękuję. - mówię i mocno się do niego przytulam.
- Za co?
- Za wszystko Jace, za wszystko.

***

Zmęczona rzucam się na łóżko. Przytulam sie do świeżej, białej oraz bardzo miękkiej pościeli i uśmiecham się do siebie. Nareszcie udało mi się nad sobą zapanować. Czuję się dobrze, a nawet bardzo. Pierwszy raz czuję, że jest nadzieja. Nadzieja na wygranie z demoniczną stroną mojej duszy.
Przeciągam się, aby rozluźnić wykończone wcześniejszym treningiem mięśnie. Jace dał mi w kość, ale wiem, że to było potrzebne. Muszę wrócić do formy, a przy okazji zająć myśli czymś innym.
Czuję jakiś zimny przedmiot pod moją pupą. Wtedy przypominam sobie, że podarowaną przez Złotowłosego stelę włożyłam właśnie tam. Szybko wyciągam ją martwiąc się, że może się naruszyć. Zanim jednak odkładam ją w bezpieczne miejsce jeszcze raz przyglądam się temu pięknemu przedmiotowi. Jest zwyczajny, ale jest w nim coś co sprawia, że jest wyjątkowy, piękny i tajemniczy. Nie mogę się doczekać, aż użyję steli ponownie.
Nagle czuję ogromne poczucie zmęczenia i jedyne o czym marzę to sen. Odkładam szybko stelę na biurko i nawet nie przebierając się w piżamę kładę się do łóżka, owijam się szczelnie kołdrą.
“Proszę o spokojną noc. Bez koszmarów.” - mówię szeptem, sama nie wiedząc do kogo i zamykam oczy.

***

Przebudzam się widząc jak przez okna mojego pokoju dostaje się jasne, rażące światło. Mrużę oczy wpatrując się w nie i zastanawiam się co jest źródłem światła. Szybko podchodzę do okna i wyglądam za nie. Na początku nikogo nie widzę, rozglądam się po całym podwórku przed Instytutem i w tej chwili dostrzegam kobiecą posturę machającą do mnie. Wytężam wzrok i wtedy wiem kim jest osoba, która świeciła w moje okna latarką.
Czuję jak serce mi przyspiesza. Robię kilka powolnych wdechów, aby trochę się uspokoić. Podchodzę do szafy, aby założyć bluzę i wybiegam z pokoju, aby dotrzeć do mojego ‘gościa’.
Biegnę cicho korytarzem, aż docieram do drzwi wyjściowych. Mocno je popycham i wychodzę na zewnątrz.
Chłodny powiew wiatru dociera do mnie, przez co na moich rękach pojawia się gęsia skórka. Zakładam ramiona na piersi i idę w stronę kobiety.
- Carmen, tak się cieszę, że cię widzę. - uśmiecha się do mnie i wyciąga ręce, aby mnie przytulić. Nie odsuwam się. Stoję w miejscu, nie wykonując żadnego ruchu kiedy kobieta mocno mnie obejmuje.
- Cześć...mamo. - wykrztuszam kiedy wreszcie mnie puszcza. - Co tutaj robisz?
- Carmen, musisz uciekać…- oznajmia Abigail, a ja wytrzeszczam oczy.
- Że co?! O czym ty mówisz?
- Valentine… szykuje atak na Instytut. - mówi, a moje serce przyspiesza.
- Skąd o tym wiesz?!
- Mam wtyki, nie wszyscy którzy pracują dla Valentine’a są mu do końca lojalni.
Potrząsam głową. Jak to możliwe, że nagle odwiedza mnie moja matka i mówi, że mam uciekać bo Valentine szykuje atak na Instytut? Mam mętlik w głowie. Rozważam co zrobić, zostać czy też zaryzykować i posłuchać Abigail?
- Nie zostawię ich wszystkich. - oznajmiam i dłonią wskazuję na budynek Instytutu.
- Carmen… nie mamy na to czasu. - moja matka kręci głową.
- Nie zostawię ich! - krzyczę. Czuję złość, która napływa do moich żył. To zły znak.
Widzę, jak Abigail rozszerza oczy widocznie przerażona.
- Dobrze, dobrze. - kobieta unosi dłonie w uspokajającym geście. - Pozwól mi się zaprowadzić do bezpiecznego miejsca, a potem po nich wrócę. - Abigail składa propozycję, która już bardziej mi odpowiada. Nie wiem dlaczego, ale decyduję się zaufać kobiecie i zgadzam się.
- Dobra. Gdzie mnie zaprowadzisz?

***

Idziemy ciemną ulicą Nowego Jorku. Do moich nozdrzy dociera zapach spalin, którego naprawdę nienawidzę. Kręcę nosem jakby to miało pomóc mi uwolnić się od okropnego zapachu, Co chwila mijamy zwykłych Przyziemnych, którzy na szczęście nie zwracają na nas zbytniej uwagi.
Co jakiś czas rozglądam się spod kaptura dookoła, aby upewnić się, że nikt nas nie śledzi lub czy czasem gdzieś w krzakach nie czeka na nas jakiś demon.
- Daleko jeszcze? - pytam lekko zniecierpliwona. - Idziemy już dosyć długo.
- Już blisko. - Abigail rzuca krótką i zwięzłą odpowiedzią i zachowując swoją kamienną twarz idzie dalej.
Coś mnie w tym momencie w niej intryguje. Kobieta idzie, niby spokojnie, ale kiedy zwracam uwagę na każdy szczegół jej ciała zauważam, że Abigail ściska dłonie w pięści, przygryza wargę i nerwowo rozgląda się dookoła.
Marszczę brwi. Mam nadzieję, że moja ‘mama’ niczego nie kombinuje.
Skręcamy w brudny zaułek pełen śmieci i biegających szczurów. Nie dziwię się, że idziemy właśnie tędy. Nikt tu nie zagląda, pewnie dlatego Abigail chce mnie tutaj ukryć.
Kobieta dochodzi do końca zaułka, a ja dostrzegam coś jakby drzwi od garażu, na których namalowane jest paskudne i wulgarne graffiti. Kręcę głową.
Abigail łapie za dolną rączkę i podnosi drzwi do góry.
- To tu. Chodź za mną. - posłusznie wykonuję polecenie kobiety i przechodzę pod w połowie otwartymi drzwiami garażowymi.
Wewnątrz panuje kompletna ciemność. Mijam kobietę i starając się cokolwiek dostrzec przechodzę na środek pomieszczenia, przynajmniej tak mi się wydaje. Abigail zamyka za sobą drzwi.
- Patrz pod nogi. - kobieta łapie mnie za przedramię i oświecając latarkę kierujemy się w stronę białych drzwi, które dostrzegam po chwili.
Kiedy przez nie przechodzimy znajdujemy się tym razem w całkowicie dobrze oświetlonym korytarzu, który wygląda sterylnie, ale przyzwoicie.
- Gdzie my jesteśmy? - pytam zdezorientowana, kiedy kobieta prowadzi mnie wgłąb korytarza. Kiedy nie uzyskuje odpowiedzi wzdycham głośno coraz bardziej żałując, że opuściłam Instytut.
Wreszcie docieramy na koniec korytarza, przed sobą widzę ogromne i wyglądające na ciężkie, metalowe drzwi. Z zaciekawieniem wpatruję się w nie śledząc każdy wzór, który jest na nich wygrawerowany. Dostrzegam gałązki winorośli, runę anielskiej mocy i postać, którą świetnie znam. Razjel.
Dopiero po chwili orientuję się co robi Abigail. Szybkim ruchem wyciąga z tylniej kieszeni coś błyszczącego i zakłada mi to na ręce.
- Aaaa! - krzyczę głośno kiedy zimny metal styka się ze skórą na moich nadgarstkach. Kobieta założyła mi na dłonie kajdanki, które najwyraźniej nasączone są w jakiejś substancji. Czuję jak skóra na nadgarstkach parzy mocno tak jakbym włożyła dłonie do pieca, w którym ogień mocno się pali. - Co to ma być?! - spoglądam na Abigail z szokiem i dezorientacją.
- Przepraszam. - to jedyna odpowiedź jaką odzyskuję od kobiety kiedy ta popycha mocno metalowe drzwi.
Próbuję wydobyć z siebie jakąkolwiek moc, ale na nic. Kajdanki widocznie muszą zapobiegać uwalnianiu się moich zdolności. Abigail mocno zaciska palce na moim przedramieniu i wpycha mnie do środka.
Pokój w którym się znajduję jest przyjemny i ciepły. W kominku pali się ogień, lecz kiedy na niego patrzę przypominam sobie o bólu jaki sprawiły mi kajdanki na moich nadgarstkach. Odwracam więc wzrok na drugą stronę, gdzie stoją wysokie półki z książkami. Przy nich postawione są fotele ze złotymi, rzeźbionymi ramami.
Tym razem spoglądam na środek sali, gdzie stoi biurko. Za biurkiem stoi krzesło, na którym ktoś siedzi. Kiedy ta osoba spogląda na mnie przerażam się niesamowicie. Odczuwam nagły strach i zaniepokojenie jak nigdy wcześniej.
- Witaj Carmen. Nareszcie się spotykamy. - mówi ciężkim, męskim głosem.
Osobą, która siedzi na krześle jest Valentine Morgenstern.

***

- Nareszcie, po takim czasie, mam cię. - przemawia dalej głosem, który wywołuje we mnie odrazę.
- Czego ode mnie chcesz?! - krzyczę, dopiero teraz zdając sobie sprawę z tego, że z moich oczy wypływają łzy. - Jak mogłaś mnie tak podle zdradzić?! - spoglądam tym razem na Abigail, która nie potrafi jednak odwzajemnić spojrzenia.
- Oh Carmen, chyba oboje dobrze wiemy, że nie jest to już dla ciebie tajemnicą. Chcę twoich zdolności. - odpowiada uśmiechając się obrzydliwie.
- Nie dostaniesz ich. - syczę przez zęby.
Valentine wybucha cichym chichotem.
- Mylisz sie moja droga. Będę je miał. Będziesz mi służyć. - oznajmia, a ja unoszę brew.
- Ja? Służyć tobie? - prycham. - Nigdy w życiu.
- A co jak powiem, że jeżeli sie nie zgodzisz, to twoi przyjaciele zginą? Jace, w którym jesteś zakochana. Clary, Isabelle, Alec, Simon… mam dalej wymieniać?
- Moi przyjaciele sobie z tobą poradzą. Myślisz, że tak łatwo przyjdzie ci ich zabicie? Oh Valentine, jak na takiego dojrzałego mężczyznę, nie wiesz o wielu rzeczach…- prycham ponownie.
- Będziesz mi służyć czy ci się to podoba czy nie!- Morgenstern uderza pięściami w stół i wstaje z krzesła. Omija biurko i kieruje się w moją stronę. Próbuję się cofnąć, lecz Abigail dalej mocno ściska mnie za ramię. - Mam wielki plan, który uda mi się zrealizować dzięki tobie. - mówi dalej spokojniejszym głosem.
- W niczym ci nie pomogę. - mówię i spluwam mu w twarz. Ten zszokowany patrzy na mnie i wyciera sie tylko swoją husteczką, którą wyciąga z kieszeni spodni. Po chwili patrzy na mnie z uśmieszkiem.
- Zadziorna widzę. Bardzo dobrze. - Valentine chichocze. - Mój plan jednak nie będzie zrealizowany tutaj.
- Gdzie masz mnie zamiar przenieść? Do kolejnej budy, w której śmierdzi moczem?! - krzyczę.
- Oj nie kochana. Do innego świata. Zabieram cię do Idrisu.

4 komentarze:

  1. CO?! JAK?! GDZIE?! CZEMU?!
    Ten rozdział mną wstrząsnął! :D
    Przebiegły Valentine! Oj. Dlaczego Carmen poszła ze swoją matką?
    Mam nadzieję,że zaraz wbiegnie Jace ze wsparciem i uratują utalentowaną dziewczynę :)
    Czekam na dalej!
    Weny!

    OdpowiedzUsuń
  2. wczoraj przez przypadek trafiłam na Twojego bloga i stwierdzam iż... jest genialny! najlepszy jaki dotąd czytałam w tej tematyce.
    masz talent, dziewczyno i nie zmarnuj tego :-)
    nie dość że masz fantastyczne pomysły na różne wątki w opowiadaniu to do tego posiadasz łatwość dobierania słów w odpowiedni sposób.
    zyskałaś nową stałą czytelniczkę.
    z pozdrowieniami, redhead.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję bardzo za przemiłe słowa, są dla mnie wielką motywacją! :)

      Usuń

Bardzo zależy mi na Twojej opinii!