Czym
dokładnie jest wena? Nigdy nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. Nigdy nie
potrafiłam również wytłumaczyć drugiej osobie jak czuję się w stanie natchnienia,
czy może powinnam powiedzieć „ożywienia twórczego” owocującego jakimś dziełem.
A jednak, zdecydowałam się opisać wam, jak wyglądało to w moim przypadku na
prośbę jednego z czytelników.
Carmen Levan.
Pierwsze dwa słowa, a raczej imię i nazwisko, które wpadły do mojej głowy po
odłożeniu ostatniej części Darów Anioła na półkę (wtedy było to Miasto Zagubionych Dusz). Pomyślałam, a co gdyby
moja własna, wymyślona postać przeżyła coś podobnego jak bohaterowie tej jakże
cudownej serii? Wcześniej spotykałam na swojej „internetowej” drodze wiele dzieł opartych na książkach Cassandry
Clare, ale każde z nich ukazywało tylko alternatywną wersję wydarzeń bohaterów
już powstałych, stworzonych przez autorkę.
Mam
taką tendencję, że po każdej przeczytanej książce czy całej serii czuję
niedosyt, ogromny niedosyt, który sprawia, że w mojej głowie układają się różne
pomysły jak zmienić czy dodać nieco nowych momentów i sytuacji do całej fabuły.
Tak również było w przypadku Darów
Anioła. Stwierdziłam „A co mi tam!”,
wzięłam w dłoń zeszyt z kolorowymi motylkami i w jakże uroczym notesie zaczęłam
pisać historię, gdzie zamiast krasnych motylków występują parszywe kreatury,
znane nam jako demony.
Kontynuując,
kiedy moja główna bohaterka została zapisana na kartce z nagłówkiem „Pomysły”, zaczęłam myśleć czego nie
lubię w Darach Anioła. Wiadomo, że cała seria jest przecudowna i podziwiam oraz
szanuję Cassie za jej niezwykłą wyobraźnię, której można pozazdrościć, lecz nie
wierzę, że kiedy czytając książkę nie czujecie czasem tego „oburzenia”, przez które myślicie tylko „A ja bym napisał/a to inaczej”. Chyba wiecie o co mi chodzi, co?
Tak myślałam.
Może
wiecie, może nie, ale jedna jedyna rzecz, a raczej osoba, która denerwuje mnie
w całej serii to sama główna bohaterka, Clary Fray. Możecie mnie za to
nienawidzić, ale stwierdziłam, że w mojej wersji wydarzeń, świat nie będzie się
kręcił wokół Clarissy. Nie zrozumcie mnie źle, cenię bohaterkę za odwagę i
zdeterminowanie. Ale do swojego opowiadania potrzebowałam kogoś jeszcze
bardziej odważnego i zdeterminowanego. Zwyczajnie ustaliłam, że odsunę dziewczynę
nieco na „bok” fabuły.
Po
godzinie wpatrywania się w kartkę stwierdziłam, że kompletnie nie wiem od czego
zacząć. Nie miałam zielonego pojęcia jak rozpocząć historię, a co dopiero jak
ją skończyć. Podczas pisania każdego rozdziału, nigdy nie wiedziałam co się w
nim wydarzy. Mówię serio. Po prostu włączałam Worda (już nie był to zeszycik w motylki, ponieważ pisanie ręcznie wykańczało
mój nadgarstek) i pisałam to co przychodziło mi na myśl w trakcie.
W
taki właśnie sposób powstał pierwszy rozdział, który nazwałam „Meeting” czyli „Spotkanie”. Chodzi oczywiście o pierwsze, oficjalne spotkanie
Carmen oraz samego, przystojnego, złotowłosego Jace’a.
Proces
tworzenia historii jednak nie był, aż tak idealny jak mogłoby się wydawać. Moi czytelnicy
z długim stażem mogą wiedzieć coś na ten temat. Były dni, kiedy wcześniej
opisana przeze mnie wena, po prostu zdecydowała wziąć sobie parę dni urlopu. A
może jednak powinnam powiedzieć całe miesiące? Jest to zmora w życiu każdego
pisarza, czy tego doświadczonego z paroma bestsellerami na koncie, czy tego
amatora, który jest na etapie poznawania i uczenia się kiedy wstawić przecinek,
a kiedy apostrof przy imionach obcojęzycznych.
Brak
weny nie łączył się jednak z brakiem pomysłów. Pomysłów z czasem miałam coraz
więcej, gorzej jednak było z ubraniem ich w odpowiednie epitety, porównania,
metafory, hiperbole, anafory czy nawet onomatopeje. W chwili zastoju twórczego,
ciężko było się przełamać, by otworzyć Worda lub wziąć w dłoń zeszycik, nie ważne
czy w motylki, czy w kropki lub w serduszka. W chwili kiedy już prawie się
udawało wcisnąć pierwszą literę słowa na klawiaturze komputera, zatrzymywałam
się jakbym zapomniała „języka w gębie”, a może „palców na klawiaturze”?
Jak
wcześniej wspomniałam, że nie potrafię opisać uczucia jakie towarzyszy mi kiedy
wena jest obecna, wręcz przeciwnie potrafię opisać jak to jest kiedy jej nie
ma. W mojej głowie jest tylko wielka, czarna dziura. Tak czarna jak ubrania
Nocnych Łowców, którzy (pamiętajcie)
wyglądają lepiej w czerni niż wdowy ich wrogów od 1234 roku.
Wracając. Przez te, jakże częste urlopy mojej
weny napisanie trzydziestu rozdziałów zajęło mi równe dwa lata. Pobiłam rekord?
Przyjadą do mnie, aby zapisać się do Księgi Guinessa? Na razie czekam.
Było
ciężko, a jednak jestem tutaj, opisując powstawanie pierwszej, zakończonej już części
Born With Sight. Z czasem zwolniłam
swoją wenę, która mając do dyspozycji 20 dni urlopu w całym roku, wybrała ich
sobie nieco ponad 3 miesiące. Przestałam myśleć o tym jak beznadziejnie się
czuję podczas jej nieobecności i zaczęłam myśleć o Was. O czytelnikach, którzy
są najważniejsi w tym całym przedsięwzięciu.
Wiedziałam,
że bardzo chcecie kolejnych rozdziałów i myślałam o tym, jakie byłyby wasze
reakcje podczas czytania epilogu. W taki oto sposób doprowadziłam to wszystko
do końca. Nie mogę powiedzieć jednak, że opowiadanie dotarło do mety, ponieważ
przed wami kolejna część. Muszę wam się pochwalić, że pierwszy rozdział został
już napisany. Obiecuję, że nie będę pozwalać mojej wenie opuszczać mnie na tak
długo, jak dotychczas robiła. W innym wypadku możecie na mnie nasłać kaczki,
którym przecież nie można ufać (każdy
prawdziwy fan DA, wie o co chodzi).
Kończąc
ten jakże długi wywód na temat tego całego procesu od rozpoczęcia BWS do jego
zakończenia powiem tylko jedno:
„Jestem wdzięczna.”
Na koniec mała niespodzianka, Born With Burden ukaże się:
15 grudnia 2015
Na koniec mała niespodzianka, Born With Burden ukaże się:
15 grudnia 2015
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Bardzo zależy mi na Twojej opinii!