sc Born With Sight: Born With Sight - od podszewki.
Layout by Scar

30 lis 2015

Born With Sight - od podszewki.


 

Czym dokładnie jest wena? Nigdy nie potrafiłam odpowiedzieć na to pytanie. Nigdy nie potrafiłam również wytłumaczyć drugiej osobie jak czuję się w stanie natchnienia, czy może powinnam powiedzieć „ożywienia twórczego” owocującego jakimś dziełem. A jednak, zdecydowałam się opisać wam, jak wyglądało to w moim przypadku na prośbę jednego z czytelników.
Carmen Levan. Pierwsze dwa słowa, a raczej imię i nazwisko, które wpadły do mojej głowy po odłożeniu ostatniej części Darów Anioła na półkę (wtedy było to Miasto Zagubionych Dusz). Pomyślałam, a co gdyby moja własna, wymyślona postać przeżyła coś podobnego jak bohaterowie tej jakże cudownej serii? Wcześniej spotykałam na swojej „internetowej” drodze wiele dzieł opartych na książkach Cassandry Clare, ale każde z nich ukazywało tylko alternatywną wersję wydarzeń bohaterów już powstałych, stworzonych przez autorkę.
Mam taką tendencję, że po każdej przeczytanej książce czy całej serii czuję niedosyt, ogromny niedosyt, który sprawia, że w mojej głowie układają się różne pomysły jak zmienić czy dodać nieco nowych momentów i sytuacji do całej fabuły.   Tak również było w przypadku Darów Anioła. Stwierdziłam „A co mi tam!”, wzięłam w dłoń zeszyt z kolorowymi motylkami i w jakże uroczym notesie zaczęłam pisać historię, gdzie zamiast krasnych motylków występują parszywe kreatury, znane nam jako demony.
Kontynuując, kiedy moja główna bohaterka została zapisana na kartce z nagłówkiem „Pomysły”, zaczęłam myśleć czego nie lubię w Darach Anioła. Wiadomo, że cała seria jest przecudowna i podziwiam oraz szanuję Cassie za jej niezwykłą wyobraźnię, której można pozazdrościć, lecz nie wierzę, że kiedy czytając książkę nie czujecie czasem tego „oburzenia”, przez które myślicie tylko „A ja bym napisał/a to inaczej”. Chyba wiecie o co mi chodzi, co? Tak myślałam.
Może wiecie, może nie, ale jedna jedyna rzecz, a raczej osoba, która denerwuje mnie w całej serii to sama główna bohaterka, Clary Fray. Możecie mnie za to nienawidzić, ale stwierdziłam, że w mojej wersji wydarzeń, świat nie będzie się kręcił wokół Clarissy. Nie zrozumcie mnie źle, cenię bohaterkę za odwagę i zdeterminowanie. Ale do swojego opowiadania potrzebowałam kogoś jeszcze bardziej odważnego i zdeterminowanego. Zwyczajnie ustaliłam, że odsunę dziewczynę nieco na „bok” fabuły.
Po godzinie wpatrywania się w kartkę stwierdziłam, że kompletnie nie wiem od czego zacząć. Nie miałam zielonego pojęcia jak rozpocząć historię, a co dopiero jak ją skończyć. Podczas pisania każdego rozdziału, nigdy nie wiedziałam co się w nim wydarzy. Mówię serio. Po prostu włączałam Worda (już nie był to zeszycik w motylki, ponieważ pisanie ręcznie wykańczało mój nadgarstek) i pisałam to co przychodziło mi na myśl w trakcie.
W taki właśnie sposób powstał pierwszy rozdział, który nazwałam „Meeting” czyli „Spotkanie”. Chodzi oczywiście o pierwsze, oficjalne spotkanie Carmen oraz samego, przystojnego, złotowłosego Jace’a.
Proces tworzenia historii jednak nie był, aż tak idealny jak mogłoby się wydawać. Moi czytelnicy z długim stażem mogą wiedzieć coś na ten temat. Były dni, kiedy wcześniej opisana przeze mnie wena, po prostu zdecydowała wziąć sobie parę dni urlopu. A może jednak powinnam powiedzieć całe miesiące? Jest to zmora w życiu każdego pisarza, czy tego doświadczonego z paroma bestsellerami na koncie, czy tego amatora, który jest na etapie poznawania i uczenia się kiedy wstawić przecinek, a kiedy apostrof przy imionach obcojęzycznych.
Brak weny nie łączył się jednak z brakiem pomysłów. Pomysłów z czasem miałam coraz więcej, gorzej jednak było z ubraniem ich w odpowiednie epitety, porównania, metafory, hiperbole, anafory czy nawet onomatopeje. W chwili zastoju twórczego, ciężko było się przełamać, by otworzyć Worda lub wziąć w dłoń zeszycik, nie ważne czy w motylki, czy w kropki lub w serduszka. W chwili kiedy już prawie się udawało wcisnąć pierwszą literę słowa na klawiaturze komputera, zatrzymywałam się jakbym zapomniała „języka w gębie”, a może „palców na klawiaturze”?
Jak wcześniej wspomniałam, że nie potrafię opisać uczucia jakie towarzyszy mi kiedy wena jest obecna, wręcz przeciwnie potrafię opisać jak to jest kiedy jej nie ma. W mojej głowie jest tylko wielka, czarna dziura. Tak czarna jak ubrania Nocnych Łowców, którzy (pamiętajcie) wyglądają lepiej w czerni niż wdowy ich wrogów od 1234 roku.
 Wracając. Przez te, jakże częste urlopy mojej weny napisanie trzydziestu rozdziałów zajęło mi równe dwa lata. Pobiłam rekord? Przyjadą do mnie, aby zapisać się do Księgi Guinessa? Na razie czekam.
Było ciężko, a jednak jestem tutaj, opisując powstawanie pierwszej, zakończonej już części Born With Sight. Z czasem zwolniłam swoją wenę, która mając do dyspozycji 20 dni urlopu w całym roku, wybrała ich sobie nieco ponad 3 miesiące. Przestałam myśleć o tym jak beznadziejnie się czuję podczas jej nieobecności i zaczęłam myśleć o Was. O czytelnikach, którzy są najważniejsi w tym całym przedsięwzięciu.
Wiedziałam, że bardzo chcecie kolejnych rozdziałów i myślałam o tym, jakie byłyby wasze reakcje podczas czytania epilogu. W taki oto sposób doprowadziłam to wszystko do końca. Nie mogę powiedzieć jednak, że opowiadanie dotarło do mety, ponieważ przed wami kolejna część. Muszę wam się pochwalić, że pierwszy rozdział został już napisany. Obiecuję, że nie będę pozwalać mojej wenie opuszczać mnie na tak długo, jak dotychczas robiła. W innym wypadku możecie na mnie nasłać kaczki, którym przecież nie można ufać (każdy prawdziwy fan DA, wie o co chodzi).
Kończąc ten jakże długi wywód na temat tego całego procesu od rozpoczęcia BWS do jego zakończenia powiem tylko jedno:

„Jestem wdzięczna.”


Na koniec mała niespodzianka, Born With Burden ukaże się:
15 grudnia 2015 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Bardzo zależy mi na Twojej opinii!