"Before I die alone, let me have vengeance"
- Shirley!- wykorzystując chwilę wstałam i krzycząc podbiegłam do
przyjaciółki łapiąc jej głowę w dłonie. Próbowałam ją ocucić, ale ona nie
reagowała. Nie! Moja przyjaciółka nie żyje! W momencie utraciłam wszystko, moją
bratnią duszę… Zanoszę się ciężkim płaczem stykając się czołem z Shirley.
***
- Myślę, że możemy pomóc tobie a ty nam. Długo myślałem nad
tym co opowiedziałaś mi wczoraj i doszedłem do wniosku, że przyczyną tych
ciągle napadających na ciebie demonów może być sam Valentine.- wyjaśnia mi a ja
rozszerzam oczy w niedowierzaniu. Co on wygaduje? Cofam się o krok.
***
- NIE!- krzyczę wniebogłosy, aż bolą mnie struny głosowe.
Unoszę ręce do góry po czym mocno opuszczam je na ziemię dotykając zimnych
kafelek. Całe podłoże zaczyna się trząść. Istne trzęsienie ziemi. Magazyn
zaczyna się niebezpiecznie sypać.
- Carmen! Co ty robisz?! Musimy uciekać!- słyszę głos
Jace’a. Podchodzi do mnie i kładzie mi ręce na ramionach. Kiedy napotykam jego
wzrok, widzę jego zszokowanie.
- Carmen, twoje oczy…-wypowiada cicho.
***
- Carmen Levan, jest piękną...-wraz z tym słowem zbliża się
i całuje moją szyję.- Nieustraszoną- składa kolejny pocałunek na mojej szyi. -
Odważną.- tym razem jego usta lądują na linii gdzie szyja styka się z brodą.-
Seksowną.- całuje mój policzek, a następnie spogląda mi w oczy. Jestem
zdezorientowana, a zarazem zadowolona, nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego
jak bardzo na to czekałam. Zadziwia mnie jego stanowczość, wie czego chce, nie
cacka się tylko przechodzi do czynów. Jace kontynuował. - Straszliwie upartą
wojowniczką.-chichocze i patrzy na moje usta, które nie zdając sobie sprawy
przygryzam. Teraz myślę tylko o jednym. „Zrób to w końcu”.
I wtedy moje usta wychodzą mu na spotkanie.
***
- Znak Obscurens pojawia się u osób...- przestaje. Przysięgam,
że robi to specjalnie, żeby utrzymać mnie w napięciu. -U osób, które są
potomkami Nocnego Łowcy i demona.- wykrztusza resztę zdania, a we mnie uderza
przeraźliwe zimno i ciepło w tym samym momencie.
***
Dokładnie w tym momencie ogromny kształt wyskakuje zza
starej budki telefonicznej i staje za Jace’m. To co się dzieje w tym momencie
dzieję się zbyt szybko. Demon zamachuje się swoją drewnianą dzidą zakończoną
metalowym ostrzem i przebija brzuch Jace’a na wylot.
***
- Miło było cię poznać. - mówię i z głośnym krzykiem
wydobywam z siebie resztki mocy, które uderzają Montoyę w klatkę piersiową. Mój
krzyk zostaje zastąpiony przez krzyk Harry’ego. A po chwili ustaje. Wtedy
wiem... Jest martwy…
***
Z moich ust wydobywa się długi i donośny krzyk. Zanim
umieram, odczuwam uczucie, że mam ochotę zabić wszystkich, którzy mnie
skrzywdzili. Ogarnia mnie wściekłość.
Moje dłonie trzęsą się, czuję, że moc buzuje w nich idąc w
górę w stronę palców.
O tak, czuję to. Nie wiem jak to możliwe, ale wiem, że zaraz
się wydostanie. W ułamku sekundy rozpętuje się chaos.
***
-Richard! - budzę się z głośnym krzykiem. Tylko dlaczego w moich
ustach pojawiło się jego imię?! Po chwili namysłu wiem... Kolejna osoba mnie
zdradziła. Powoli robi się to śmieszne. Prycham kpiąco i postanawiam nie myśleć
o tym, że ponowny raz zawiodłam się na osobie, której ufałam.
Kiedy byłam nieprzytomna, przez moją głowę przebiegały wszystkie
wspomnienia, które jakoś zapadły mi w pamięci i miały wpływa na przyszłość. Nie
było to najlepsze uczucie.
Rozglądam się dookoła i stwierdzam, że jestem w swoim domu.
Chwila, w swoim domu?! Ostatnie co pamiętam, to jak byłam w Idrisie i...i to
uderzenie zimna. Musieliśmy przedostać się przez portal. Tylko...gdzie są inni?
I dlaczego jestem w swoim domu, a nie w Instytucie?
Gwałtownie podnoszę się z podłogi, na której leżę czego po chwili
żałuję. Każdą część mojego ciała przeszywa przenikliwy ból.
Moje ubranie jest brudne i potargane, wyglądam jakbym brała udział
w wojnie. Bo tak właśnie było... Kieruję się szybko do łazienki i przemywam
twarz zimną wodą... od razu czuję się lepiej.
Nie zastanawiając się więcej wychodzę z domu, kierując się w
stronę Instytutu.
Jest noc. Po ulicach Nowego Jorku przechadzają się pojedynczy
ludzie, którzy na szczęście nie zwracają na mnie uwagi. Owijam się ramionami i
przyspieszam kroku, chcę jak najszybciej wyjaśnić sytuację w jakiej się
znaleźliśmy.
Z oddali dostrzegam już gmach Instytutu, który dumnie, całkiem
incognito wznosi się ponad najwyższego drapacza chmur w okolicy.
Po kilku minutach zauważam znajomą postać pod Instytutem, która
podnosi się z ziemi. Isabelle?
- Izzy! - dziewczyna momentalnie odwraca wzrok w moją stronę.
- Carmen! - podbiega do mnie i mocno mnie przytula. - Tak się
cieszę, że nic ci nie jest.
- Gdzie są wszyscy? - pytam kiedy się od siebie odrywamy.
- Udało nam się wszystkim przebiec przez portal, więc każdy został
wysłany do miejsca, o którym pomyślał w momencie przejścia. Ty gdzie
wylądowałaś?
- We własnym domu, co mnie zastanawia, byłam wtedy pół przytomna...
- Chodźmy do środka, może wszyscy tam są.
***
Idąc wzdłuż korytarzy kolejno nawołujemy imiona Aleca, Maryse,
Roberta i Jace'a czekając, aż któryś z nich się odezwie.
- Colin! - krzyczy Isabelle, a ja marszczę brwi.
- Colin? - patrzę na nią pytająco.
- Ah no tak, Colin też przeszedł z nami przez portal, to on niósł
cię na rękach.
Ten fakt zadziwia mnie, ale nie na tyle by dłużej o nim myśleć.
Podziękuję mu później.
- Izzy! Carmen! - słyszymy głos Aleca dobiegający zza naszych
pleców. - Chodźcie ze mną, reszta już jest w bibliotece. Szukaliśmy was.
Biegniemy za Alec'iem w stronę biblioteki.
W środku czekają na nas wszyscy. Rozmieszczeni na kanapach,
wycieńczeni. Kiedy mój wzrok spotyka się ze wzrokiem Jace'a biegniemy do siebie
i mocno wpadamy w swoje ramiona.
- Tak się martwiłem.
- Przepraszam. - krztuszę.
- Kocham cię. - słyszę jak wypowiada te słowa normalnym tonem co
wprawia mnie w zaskoczenie. Przecież wszyscy są dookoła. - Kocham cie Carmen. -
słyszę, że jego głos jest zapłakany co sprawia, że i z moich oczu wydostają się
łzy.
- Już tu jestem. Nie martw się. - podnoszę się na palcach i mocno
go całuję.
Kiedy się od siebie odrywamy spoglądam na resztę i zauważam, że na
jednej z kanap siedzi Clary. Zaciskam powieki myśląc o tym jak niezręcznie
musiała się czuć patrząc na nasze deklaracje miłości.
- Clary, jak się czujesz? - pytam.
- Już dobrze, dziękuję Carmen. - "Dziękuję za troskę
Carmen" czy "Dziękuję za to, że odebrałaś mi chłopaka Carmen."
Nie wiem co dziewczyna dokładnie miała na myśli, ale tylko przytakuję głową w
odpowiedzi.
- Pytanie, jak ty się czujesz? - z zadumy wyrywa mnie głos
Colin'a, który stoi oparty o ścianę z założonymi rękami.
- Ja... mam mętlik w głowie, do końca nie wiem czy to co wydarzyło
się w Idrisie wydarzyło się naprawdę, bardzo bym chciała, żeby to było tylko
snem. Przecież teraz wszystko stanie się o wiele trudniejsze.
- Cały Idris może cię teraz ścigać, ba, na pewno będzie! Wiesz co
zrobiłaś? - pyta Maryse. - Wszystkim nam się za to oberwie.
Słyszę odrazę w jej głosie. Są na mnie źli. Kiedy patrzę na nich
tylko Jace, Izzy i Alec patrzą na mnie współczująco, nawet Colin. A Maryse i
Robert z odrazą...
- A może dobrze gdyby mnie złapali, przecież na to zasługuję,
jestem wynaturzeniem...
- Nie mów tak, to nie twoja wina Carmen. - Jace jak zwykle mnie
broni.
- Przecież nie miała na to wpływu, to wina jej matki i tego
demona, z którym ją spłodziła. - Izzy się włącza.
- Tak, ale nikt nie powiedział, że nie jest świadoma swoich mocy.
Mogła się powstrzymać... może wynegocjowalibyśmy ułaskawienie. - wyjaśnia
Robert.
- Powstrzymać? A gdyby ktoś was tak osądził za coś czego nie
zrobiliście, obwinił za złe zamiary, których nawet nie mieliście, nie
zdenerwowalibyście się? Nic o mnie nie wiecie... moja moc napędzana jest
emocjami, a takie emocje jak złość najbardziej na nią wpływają, więc nie
będziecie mi mówić co powinnam zrobić, a czego nie, kiedy dla mnie nie jest to
taki łatwy wybór! - krzyczę wyżywając się na Robercie i Maryse.
- Carmen... - mówi Jace spokojnym głosem. Już wiem o co mu chodzi.
Boi się, że znów rozpętam chaos. Ale nie tym razem. Biję się ze swoim umysłem i
powstrzymuję moc przed wydostaniem się na zewnątrz.
- Nie tym razem Jace. - odwracam się do niego. - Widzisz? Mam
pełną kontrolę, spójrz na moje oczy. - karzę mu. Wiem, że tym razem nie świecą
one hebanem.
- Carmen, nie denerwuj się. - prosi Maryse.
- Przecież się nie denerwuję, w innym wypadku, wszyscy byliby
tutaj martwi. - mówię i szybkim krokiem opuszczam bibliotekę.
***
Jedynym moim ulubionym miejscem w Instytucie jest oranżeria. Lubię
tu przebywać i myśleć, a czasem nie myśleć o niczym. W tym momencie zastanawiam
się jakby to było, gdybym nigdy nie natrafiła na Jace'a. Co prawda napadały by
mnie demony, ale połowa teraźniejszych ciężarów nigdy w moim życiu by się nie
pojawiła.
Nie wiem ile czasu minie zanim po mnie przyjdą. Zanim mnie złapią
i siłą wydrą ze ścian Instytutu. Jedno wiem. Tak łatwo im na to nie pozwolę.
Dotrzymam swojego słowa, pokonam Valentine'a, pomogę uratować matkę Clary i
dopiero wtedy będą mogli zrobić ze mną cokolwiek chcą.
Zanim umrę w samotności, muszą pozwolić mi się zemścić na osobie,
która to wszystko spowodowała. Wszyscy wiedzą kim jest ta osoba.
- VALENTINE MORGENSTERN! - krzyczę przez otwarte okno w oranżerii
w nadziei, że mnie usłyszy.
***
Następnego dnia popołudniu udaję się do biblioteki. Na moją prośbę
Jace zwołał zebranie. Nie możemy teraz siedzieć bezczynnie czekając na ruch
wroga. Skończyło się płakanie nad swoim losem. Nadszedł czas na zmierzenie się
z nim i ostateczne wyeliminowanie go.
Wchodzę do środka pewnym krokiem i spoglądam na wszystkich.
- Usiądźcie proszę. - mówię i wszyscy zajmują miejsca przy stole z
mapą Nowego Jorku.
- Po co nas tu zwołałaś? - pyta Clary patrząc na mnie ze
zdziwieniem.
- Po to by zabić Valentine'a. Słyszę jak Maryse wciąga powietrze,
a inni kręcą głowami jakby myśleli, że się przesłyszeli. - Dobrze słyszycie,
dość mam tej gierki. Robimy tak jak się umówiliśmy. Pokonamy Valentine'a,
uratujemy matkę Clary,a po wszystkim ja się stąd wynoszę i oddam w ręce Clave.
- Mogę przystać na pierwsze warunki, a na ostatnie na pewno nie. -
odzywa się Jace. - Ustalmy, że to co zrobimy po realizacji początkowego planu
zaplanuje się później, dobrze Carmen? - uśmiecha się do mnie zgryźliwie. Wiem,
że nie podoba mu się ten plan.
- Dobra, ale jak chcesz go znaleźć na pierwszym miejscu? Nie
sądzisz, że zlokalizowanie go będzie trudniejsze od samego zabicia? - pyta
Robert.
- I tu się mylisz. Valentine będzie dokładnie tam gdzie był
ostatnio, w miejscu gdzie mnie przetrzymywał.
- Myślisz, że jest aż tak głupi i tam został? - do rozmowy włącza
się Alec.
- Wręcz przeciwnie. Myślę, że jest bardzo mądry i został tam gdzie
jest. Przecież sam chciał, żebym wróciła do naszego świata wysyłając ten
liścik. Po co miałabym go szukać?
Widzę jak wszyscy zebrani się nad czymś zastanawiają,
prawdopodobnie zaczynąją zauważać, że dobrze myślę i że jednak na coś się
przydam.
- Jace i Alec. Przygotujecie każdy, najbardziej potrzebny rodzaj
broni jaki macie w Instytucie.
- Clary. Do tej misji potrzebuję Simon'a. Będzie idealnym
"zwodnikiem". Możesz mu przekazać tą informację. - mówię a dziewczyna
widocznie podniecona nowym zadaniem potakuje głową. Marszczę brwi i spoglądam
na Maryse i Roberta.
- Wasze zadanie wdrożę podczas rozpoczęcia się misji. - dziwnie
się czuję tak rozkazując wszystkim, ale widzę, że nikt się nie sprzeciwia.
- Isabelle, ty dołączysz do rodziców. A ja pójdę sama naprzeciw
Valentine'owi.
- Jak to sama?! - krzyczy Jace.
- Jace, mam pewien plan, muszę go zrealizować będąc sama inaczej
Valentine nie uwierzy w żadne moje słowo. Nie martw się, będę miała was z
każdej strony. - po tych słowach chłopak nieco się uspokaja. - Ruszamy za
tydzień, będę miała czas na zregenerowanie mocy. Będę ich wtedy wyjątkowo bardzo
potrzebować...
- Jaki jest plan? - pyta Alec.
- Na razie wiem, że pójdę tam i oznajmię Valentine'owi, że chcę
pracować u jego boku. Już mam pomysł jak go przekonam. Resztę opracujemy na
bieżąco. Wyślę mu wiadomość, że chcę się spotkać dokładnie za tydzień w piątek
o 20:00. I wtedy zaczniemy plan.
- Chyba wszystko zmierza ku końcowi. - oznajmia Jace.
- Jeszcze się przekonamy. Miejmy nadzieję, że wtedy Czarnooka
Carmen będzie chciała współpracować i zabije tylko wrogów.
- Miejmy nadzieję. - odpowiada i w bibliotece zapada cisza.
***
Idę ciemną ulicą Nowego Jorku otulona skórzaną kurtką. W Stanach
robi się powoli zimno. Wkładam rękę do kieszeni sprawdzając czy mała karteczka
z wiadomością dla Morgensterna dalej się tam znajduje. Kiedy widzę zaułek, do
którego ostatnio wprowadziła mnie Abigail przeszywają mnie dreszcze. Widzę, że
Valentine obstawił tam swoich towarzyszy. Podchodzę do nich bliżej.
- Witam. Nic mi teraz nie zrobicie bo wasz szef was zabije.
Zrobicie coś innego. Przekażecie mu tą wiadomość.- podaję jednemu z gburów małą
karteczkę nie dopuszczając ich do słowa. - Rozumiemy się? - widzę jak jeden z
nich marszczy brwi, ale bierze ode mnie karteczkę. Bez słowa oddalam się od
nich. Szybko i zwięźle.
Chwilę zastanawiam się czy nie będą mnie śledzić, ale tak się nie
staje.
Pierwsza część planu zrealizowana.
Zatrzymuję się na chwilę i spoglądam na niebo w gwiazdy, może to i
dziwne ale wydaje mi się, że są to żywe istoty, które w jakiś sposób mają wpływ
na nasze życie.
- Pozwólcie mi się zemścić. - mówię w stronę nocnego nieba chwilę
na nie patrząc po czym zlewając się z ciemnością udaję się w stronę Instytutu.
Super ! Czekam na wiecej
OdpowiedzUsuńCzemu krzywdzisz Clary? i rozdzial super...kiedy mniej wiecej nastepny? ;)
OdpowiedzUsuńKiedy rozdział się pojawi ?
OdpowiedzUsuńMega wciągający blog! Przeczytałam wszystko w 1 dzień a gdy zobaczyłam, ze narazie nie ma więcej rozdziałów żałowałam że to nie jest książka. ;)
OdpowiedzUsuńTwój blog jest świetny. Znalałam go niedawno, po przeczytaniu całej serii. Aktualnie przechodzę kaca książkowego i szukam jakiegoś fajnego fanfiction o DA. Twoje bardzo mi się spodobało, jednak mam nadzieję, że na końcu Jace i Clary będą razem. Jeżeli znasz jeszcze jakieś fajne ff o DA będę wdzieczna o jakiekolwiek informacje. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńZapraszam także na swojego bloga. ;)