sc Born With Sight: 26. Naive
Layout by Scar

17 lis 2015

26. Naive


"It's well for the heart to be naive and for the mind not to be."

     Kiedy ta historia zaczęła się, byłam tylko Carmen. Carmen, Przyziemną, która po prostu wie więcej i przyszła na świat ze "Wzrokiem". Byłam osobą, która okazyjnie pojedynkuje się z demonami. Nie wiedziałam jednak, że w przeciągu trzech ostatnich miesięcy sprawy zmienią się diametralnie. Zmieni się to kim jestem. Czy raczej powinnam powiedzieć "dowiem" się kim jestem, ponieważ to zawsze drzemało gdzieś głęboko w mojej duszy. Ktoś po prostu musiał ze mnie to wyzwolić. A udało się to Czarnookiej Carmen.
     Nie mogę nazwać jej swoją przyjaciółką. Dobrym określeniem byłoby, gdybym nazwała ją kimś, kto sprowadził mnie na dno, wprowadził mnie w stan załamania psychicznego, to ona sprawiła, że zatraciłam ostatnie resztki mojego prawdziwego ja. Nieprzerwanie próbowała udowodnić mi kim tak naprawdę jestem. Prawie się jej poddałam, ale prawda jest taka, że miałam wybór. Czuję, że balansuję na pograniczu mojej dobrej i złej strony. Nie jestem aniołkiem, ale nie jestem również diabłem. Udało mi się zachować równowagę, co ostatecznie sprawiło, iż wszystko powoli odzyskało sens. Znalazłam również cel, do którego chciałabym dojść. Jest nim pomoc. Pomogę Nocnym     Łowcom, Jace'owi, Clary, a także samej sobie. Odzyskam spokój.
     Teraz już wiem wszystko.
     Jestem Nocnym Łowcą, przestałam w to wątpić.
     Jestem w połowie demonem, przestałam się tego bać.
     Jestem prawdziwą wojowniczką, przestałam temu zaprzeczać.
     Jestem dwoma osobami w jednym ciele, przestałam się tego wyrzekać.
     Mam na imię Carmen Levan i nigdy nie przestanę być tym kim jestem.
                                                                          ****

     Zanim udaje nam się opuścić Instytut, ktoś nas zatrzymuje. Church łasi się wdzięcznie do nogi Alec'a jakby prosząc, aby sprawdził kto na nas czeka przed drzwiami naszego azylu.
     - Sprawdzę to. - Alec spogląda na nas poważnie i kieruje się w stronę wyjścia z budynku.
     - Ciekawe kto nas teraz postanowił odwiedzić. - Jace wyraźnie zdenerwowany siada na drewnianej ławce pod ścianą.
     Parę sekund później zauważam, że Alec wraca wraz z jakąś osobą u jego boku.
     Magnus Bane.
     - Witam. Przepraszam, że przeszkadzam...w waszych planach. - mówi spoglądając na nasze stroje i wyposażenie. - Mam sprawę. Do Carmen. - czarownik spogląda na mnie poważnie, a ja marszczę brwi.
     - O co chodzi? - pytam podchodząc bliżej do Magnusa.
     - Doszły do mnie słuchy, że Clave, a głównie Richard mają zamiar wyruszyć tutaj do Nowego Jorku. Celu chyba nie muszę ci zdradzać...- widzę jego zakłopotanie.
     - Idą po mnie.
     - Jesteś pewien? - Jace gwałtownie podnosi się z ławki.
     - Na sto procent.
     - Musimy przerwać, nie możemy teraz zrealizować planu! - Jace spogląda na mnie ze zmartwieniem. - Musimy cię ukryć Carmen,
     Spoglądam na resztę, nikt nie mówi ani słowa. Wszyscy czekają na moją reakcję.
     - Mówiłam. Koniec z ukrywaniem się. Zanim Clave mnie dostanie...zabiję Valentine'a.
     - A ja oddam się Clave razem z tobą. - Sonya bez zastanowienia podchodzi do mnie i kładzie mi dłoń na ramieniu. - Wyobraź sobie minę Richarda jak dowie się, że żyję. - dziewczyna mruga do mnie oczkiem, a ja uśmiecham się. Mam swoją drugą wspólniczkę.
Hebanowooka Carmen oraz Sonya Devine. Nikt nam nie stanie na drodze.
                                                                          ****

     Zebraliśmy się pod rozłożystym bukiem, który stracił już większość liści. Widzę po twarzach moich towarzyszy, że wszyscy są zdenerwowani i mają wątpliwości. Muszę coś zrobić.
     - Zrobiliście już dla mnie bardzo wiele. Tak naprawdę już dawno powinnam dać wam spokój, nie zasłużyłam na waszą pomoc. Dlatego dziękuję wam, że chcecie walczyć u mojego boku. Nie gwarantuję wam wygranej, ale gwarantuję, że wam to wynagrodzę.
   - Jesteśmy z tobą Carmen. - mówi Izzy, a reszta potakuje.
   Nie wiem czym zasłużyłam sobie na tak ogromne wsparcie. Dostałam je za nic. I ogromnie je doceniam.
   - Dziękuję wam. - spoglądam skromnie w ziemię. W sekundzie do moich uszu dociera dźwięk dzwonu kościelnego. Wybiła 22:00. - Czas na moje przedstawienie. - mówię do wszystkich. Nie będę się z wami żegnać, bo to przynosi pecha. Widzimy się za godzinę. W razie czego...Jace, wiesz co masz robić. - mówię mając na myśli naszą możliwość porozumiewania się w myślach. - My też jesteśmy w kontakcie, Sonya. - kieruję się do niej, a ta energicznie potakuje głową. - To idę. Trzymajcie się. - odwracam się na pięcie i kieruję się do budynku gdzie przebywa Valentine.

                                                                            ****

   - Valentine już na ciebie czeka. - mówi jeden z jego sługusów. 
   - Lepiej, żeby czekał. - odpowiadam twardo.
   Zanim wchodzę do pomieszczenia przede mną, przybieram smutny, a zarazem zły wyraz twarzy. Muszę to odegrać idealnie, muszę owinąć Morgensterna wokół swojego palca, inaczej plan nie wyjdzie.
   Widzę go siedzącego na czerwonej kanapie z zawadiackim uśmieszkiem na twarzy, w dłoni trzyma szklankę z ciemnym napojem. Przypuszczam, iż jest to whisky z colą. 
   - Carmen! Jak dobrze cię znów widzieć. Słyszałem, że narozrabiałaś w Idrisie. - prycha.
   - Zamknij się. Przyszłam w interesach. - pewna siebie siadam na kanapie naprzeciw. 
   - Słuch...- nie pozwalam mu dokończyć.
   - Nocni Łowcy mnie zdradzili. - mówię tak, aby zabrzmieć jak najbardziej prawdziwie. -  Jace, Maryse, Robert, a nawet twoja zakłamana córka. Wszyscy mnie zwodzili od początku mówiąc, że mi pomogą. Sprzedali mnie Richardowi w Idrisie. To oni powiedzieli mu kim naprawdę jestem, przez nich prawie zginęłam. - wciągam głośno powietrze do ust i powoli je wypuszczam w geście udawanej złości. - Nienawidzę ich.
Valentine przyswaja fakty drapiąc się po brodzie. Mruży oczy widocznie zainteresowany tym co mam do powiedzenia.
 - I przychodzisz z tym do mnie, ponieważ...?
 - Ponieważ chcę zemsty.
 - I myślisz, że ja ci w tym pomogę?
 - Tak, bo ja pomogę Tobie zrealizować co prawda chory i popaprany plan, ale pomogę...
      Valentine rozszerza oczy. Udało się. Widzę to po jego twarzy. Wierzy mi.
  "Udało się, Jace, twoja kolej." -przekazuję w myślach wiadomość Jace'owi.
   - I pomyśleć, że wystarczyło tylko nastawić was przeciwko sobie. Pomyśleć, że to skłoni cię do przejścia na moją stronę. Wtedy wszystko poszłoby o wiele szybciej. Cieszę, się jednak, że nareszcie przejrzałaś na oczy. Nocni Łowcy, a szczególnie ci z nowojorskiego instytutu są zakłamani i fałszywi. Ja mogę obiecać ci lojalność, o ile ty również znasz jej definicję...
   - A jak myślisz? Jestem lojalna każdemu kto na to zasługuje. Czas mojej wierności TYM Nocnym Łowcom się skończył...
   Spoglądam w lewo i ku mojemu zdziwieniu zauważam, iż w drzwiach w ścianie z gotycką tapetą znajduje się portal.
     -A ten portal tu po co? - pytam marszcząc brwi.
     - Mówiłem ci Carmen. Nasz plan zaczyna się w Idrisie. Jest zawsze przygotowany, na moment kiedy będę gotowy go zrealizować. Wydaje się, że to dzisiaj...
     "Jak ci idzie?" - mówię w myślach do Jace'a.
     "Carmen...giń brzydalu! Yhm, sory to nie było do ciebie. Ochrona zdjęta. Możemy wkraczać. Daj znak Sonyi."
      - To co teraz? - mówię do Morgenstern'a, aby nie zauważył iż jestem czymś rozproszona.
     "Sonya, możesz wkraczać." - przedostaję się do jej umysłu wysyłając jej wiadomość.
     - Pozwól mi, że ci kogoś przedstawię. - mówię do Valentine'a. W tym momencie drzwi wejściowe gwałtownie otwierają się a przez nie wchodzi Sonya.
     - Co? Kto to? Jak ona się tu znalazła? - Valentine przybiera pozycję gotowości na wypadek gdyby miał walczyć. Oj lepiej się szykuj.
     - Sonya zdjęła twoją ochronę, bo nie wpuścili by jej tu ze mną. - wstaję i poruszam się po pomieszczeniu niczym dyplomata. - Musisz przystać na moje warunki. - mówię. - Sonya jest taka jak ja. Pół Nocny Łowca, pół demon. Została zdradzona przez Nefilim dokładnie jak ja. Również poszukuje zemsty. Wierzy, że możesz jej ją dać. My w zamian pomożemy tobie. Nie chcesz mieć dwóch tak silnych "kreatur" obok siebie? - posyłam Valentine'owi łobuzerski uśmiech.
Valentine wyraźnie zdzwiony wpatruje się to w Sony'ę to we mnie.
     - Mogę wam zaufać? - pyta.
     - Nie masz wyjścia. - mówię. - Ale gwarantuję, że nasze intencje są jak najbardziej określone i zdecydowane.
     - Jest jedna rzecz, która może udowodnić naszą prawdomówność. - zaczyna Sonya. - Musimy dopełnić przysięgi.
Valentine zaczyna rozumieć i potakuję głową z aprobatą.
     - Jaka to przysięga?
     - Zobowiązująca. Jeśli dopełnimy się zdrady, zginiemy. Jeśli ty zdradzisz nas, zginiesz. - Sonya przemawia ze spokojem i zdecydowaniem.
     - To chyba wystarczy, żeby udowodnić ci naszą lojalność? - pytam.
Mężczyzna kalkuluje w głowie naszą propozycję. Spoglądam na Sonyę znacząco i potakuję głową.
     "Zaraz przechodzimy do punktu kulminacyjnego. Bądźcie w gotowości."
     - Zgadzam się. Muszę powiedzieć, że zadziwiacie mnie swoim zdecydowaniem. Wiecie, że po zawarciu przysięgi nie ma odwrotu?
     - To my ją wykonujemy. Dobrze o tym wiemy. - tłumaczy Sonya.
     - Dobrze. W takim razie. Czas zacząć realizację planu. - Valentine podchodzi bliżej nas, a ja spoglądam na Sonyę dając jej znak.
     - Podaj dłonie. - mówię do Morgensterna. - Skup się.
     Valentine podaje nam dłonie, a my łapiemy go za nadgarstki. Musimy być wiarygodne, że naprawdę to co zaraz zrobimy to przysięga. Valentine musi wiedzieć to i owo. Dlatego wpadłam na pomysł, który podsunęła mi Czarnooka Carmen, kiedy to ona złożyła mi przysięgę, że pomoże mi zostawiając czarny ślad na moim nadgarstku.
     - Już raz złożono mi przysięgę. Mam nadzieję, że tym razem będzie warto.
     - Nie składamy TOBIE przysięgi. Składamy ją sobie nawzajem. Ty też musisz odegrać w tym swoją rolę.
     - Przejdźmy do sedna. - przerywa Sonya.
     Potakuję głową i obie z Sony'ą zamykamy oczy. Moją głowę wypełnia nienawiść do mężczyzny, którego trzymam za nadgarstek. Myślę o tym jak wiele przykrości mi wyrządził. Jak sprawił, że moje życie to jedna wielka udręka. To przez niego tyle czasu męczyłam się z demonami. Przez niego prawie traciłam siły.
     Powoli czułam ciepło, które obejmowało moją dłoń i nadgarstek Valentine'a.
     "TERAZ" - mówię w myślach do Sonyi.
     Obie otwieramy oczy, aby wystraszyć Valentine'a. Nasze oczy błyszczą hebanem. Na twarz przybieramy uśmieszki.
    - Oj Valentine. Ty naiwniaku.
     Mężczyzna przybiera wściekły wyraz twarzy i próbuję się wyrwać z naszego uścisku.
    - Wy! Wy wredne kreatury! Myślicie, że dacie mi radę?! - Morgenstern wyrywa się z naszych uścisków i upada na ziemię.
    - Zniszczyłeś tyle ludzkich żyć. Nie wstyd ci? Zasiałeś spusztoszenie, a jednak dalej ślepo dążysz do swojego celu. To już koniec.
     Łapię Sonyę za dłoń, aby połączyć siły. Obie skupiamy się na wyzwoleniu z siebie tego co najgorsze. Śmiertelnego narzędzia jakim jest nasza demoniczna strona.
     Kiedy ponownie otwieram oczy cofam się do tyłu na widok jaki znajduje się przed moimi oczami.Intruz.
     Spoglądam na kobietę, która znalazła się w pomieszczeniu, patrzy na nas złowrogo ukazując zęby jakby chciała nas pożreć. Znam tą kobietę. Ta kobieta jest...






        
        

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Bardzo zależy mi na Twojej opinii!