sc Born With Sight: 9. The Ring
Layout by Scar

5 lut 2016

9. The Ring

"I need that fire just to know that I'm awake."

Znajduję się w jasnej otchłani. Biel tego miejsca oślepia mnie, przez co zaciskam oczy. Unoszę ramię na wysokość brwi, jakbym zasłaniała oczy przed słońcem, próbując dojrzeć pojawiający się w oddali czarny kształt. W miarę zbliżania się tajemniczego zarysu, potrafię stwierdzić, iż jest to jakaś postać.
- Carmen. – słyszę męski głos nawołujący moje imię. Unoszę wzrok na twarz mężczyzny, który znajduje się już centymetr ode mnie.
Azazel.
Przede mną stoi mój ojciec. O dziwo nie boję się go, nie chcę od niego uciekać. Czuję się spokojna i zrównoważona. Żadna wzrastająca moc czy chęć zabicia wszystkich dookoła.
Azazel stawia kolejny krok znajdując się już naprawdę blisko mnie. Unosi dłoń w górę, na początku wahając się. Po chwili odgarnia niesforny kosmyk moich włosów za ucho, uśmiechając się do mnie serdecznie.
- Carmen. Moja pierworodna. – przemawia głosem, który wywołuje ciarki na moich plecach. – Księżniczka Piekła.

Otwieram gwałtownie oczy przebudzając się z niezdrowego snu. Spoglądam na zegarek, ku mojemu zdziwieniu dochodzi dopiero pierwsza w nocy. Nie chcę myśleć o śnie jaki przed chwilą rozegrał się w mojej głowie, ale nie potrafię się powstrzymać.
Księżniczka Piekła? Mam nadzieję, że to nic nie znaczący koszmar, a tytuł nadany mi przez Azazela w śnie jest tylko wymyślną banialuką. Moim marzeniem jest, by choć raz coś stało się po mojej myśli. I tylko po mojej.

~***~

- U was wszystko w porządku? Wszyscy cali i zdrowi? – Clary mówi do słuchawki telefonu. Właśnie rozmawia z Izzy. Nie mieliśmy kontaktu z nowojorskim Instytutem odkąd wyjechaliśmy do Los Angeles. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę z tego jak tęsknię za wszystkimi z drugiego końca US.
Patrzę na Clary potakującą głową i od czasu do czasu uśmiechającą się.
- Chcesz porozmawiać z Carmen? – Clary pyta Izzy. Po chwili podaje mi słuchawkę telefonu.
- Izzy! Kochanie! – krzyczę kiedy tylko dostaję telefon do ręki. Po drugiej stronie słyszę kobiecy chichot. Boże jak mi jej brakowało.
- Carmen! Co u ciebie moja „parabatai”? – niemal widzę jak robi cudzysłów w powietrzu, zawsze się tak razem śmiałyśmy.
- Oh, nawet nie wiesz ile się dzieje. Za dużo by mówić, ale streszczając, moje moce wróciły, Magnus nas okłamał i moim ojcem okazał się być Azazel. – mówię na wydechu słysząc jak Izzy wciąga powietrze.
- Co? Jak to?
- Mówiłam, dużo by opowiadać. Wszystko Ci szczegółowo opiszę jak wrócimy do Nowego Jorku, obiecuję. Chociaż nie wiem czy jest to coś o czym będę mówiąc z uśmiechem na twarzy. – tłumaczę.
- Oj Carmen, jestem z tobą. Wiesz o tym. – uśmiecham się kiedy słyszę te słowa. Naprawdę potrzebuję Isabelle, jest moją…przyjaciółką. – Będę kończyć kochana, Maryse nas potrzebuje. – dziewczyna dodaje, a ja smutnieję. – Trzymaj się skarbie i pamiętaj, nie daj się! – Izzy niemal krzyczy.
- Dzięki parabatai. – mówię przesyłając całuski przez telefon i rozłączając się. Odkładam telefon na podstawce i głośno wzdycham. Jestem w kompletnym dołku.
Na moje barki ciągle zrzucają się jakieś ciężary, nie mam z kim o tym porozmawiać, a na dodatek Jace dalej się do mnie nie odzywa po wczorajszej kłótni. Moje życie to istna bajka.
- Hej, Carmen…Jace mówił, że się pokłóciliście. – zaczyna Clary podchodząc do mnie bliżej. – Wszystko w porządku? – pyta. Unoszę na nią swój wzrok, smutny wzrok. Jace i Clary bardzo dużo rozmawiają ostatnimi czasy, nie dziwię się, że Fray już zdążyła zostać o tym poinformowana.
- Tak, wszystko w porządku. To tylko mała sprzeczka, Jace jest po prostu zbyt…tajemniczy. – odpowiadam głośno wzdychając.
- Jace ma wyrzuty sumienia, uwierz mi. Rozmawiałam z nim tamtego wieczora. – czyli się nie myliłam. Zastanawiam się co jeszcze wie Clary, obawiam się, że za dużo.
- Dziewczyny! Tu jesteście! – słyszymy czyjś krzyk w pomieszczeniu, w którym znajduję się z Fray. Głos należy do Kai’a. Obie zwracamy twarze ku niemu w przerażeniu. – Jesteście potrzebne, Alice zaginęła.

~***~

- Znalazłam ten list w jej pokoju. Chciałam z nią porozmawiać. Od początku waszego pobytu tutaj wydaje się jakaś zamknięta…- Renee mówi podając list w moje dłonie. – Ostrzegam, to co zaraz każdy z was przeczyta nie jest niczym pozytywnym. – marszczę brwi przejmując od niej złożoną kartkę papieru na pół. Boję się tego co na niej się znajduje, ale jestem zmuszona spojrzeć na litery, które są zawarte w środku.

„Jesteście bandą żałosnych Łowców, którzy zamieszkują Świat Cieni. Nie mogłam na to dłużej patrzeć, nie szukajcie mnie.” ~Alice

Przykładam dłoń do ust w niedowierzaniu. I podaję go Hiro, który stoi obok mnie.
- Jaki jest jej motyw? – Renee wyrzuca pytanie.
- Nie wiem, może odeszła do kogoś, kto zagwarantuje jej rozrywkę. – odpowiadam zbytnio nie zastanawiając się nad tym co powiedziałam, ale po chwili dociera do mnie, że to może mieć głębsze znaczenie. Kiedy wszyscy siadają do stołu, po przeczytaniu listu kieruję się do jednego z zebranych. – Nicholas. Mam do ciebie pytanie. – zaczynam odchrząkując. – Czy pierwszego dnia naszego pobytu, przekazałeś Alice jakikolwiek list zaadresowany do mnie? – pytam. Mężczyzna spogląda na mnie zdezorientowany.
- Nie, dlaczego? – odpowiada grubym głosem. W sekundzie zimne powietrze uderza mnie w serce, robi mi się słabo. Mam pewną teorię.
- Alice przyszła do mojego pokoju mówiąc, że kazałeś mi go przekazać. – mówię wzdychając. – List był od…mojego ojca. – nie mówię kto naprawdę nim jest, ponieważ to nie miejsce i czas. – Uwierzcie mi, mój ojciec nie jest dobrą osobą. – tłumaczę wiedząc, że „osoba” to złe słowo do użycia w tym momencie. – Prawdopodobnie współpracuje z Valentine’m. – dodaję, a wszyscy wciągają powietrze.
- Carmen, mówiłem ci. Valentine nie żyje! – Jace niemal krzyczy patrząc na mnie niemiłym wzrokiem. Ten wzrok sprawia, że boli mnie serce.
- Nie wierzę w to. – odpowiadam nie patrząc na niego. – Wydaje mi się, że Alice…może być po ich stronie. – dodaję.
- To bzdury! – Hiro unosi głos. – Alice nigdy by tego nie zrobiła.
- Ufać możesz tylko sobie Hiro. Szczególnie w Świecie Cieni. – Jeremiah odzywa się po raz pierwszy podczas zebrania. Jego słowa wywołują ciarki na moim ciele. Wiem jednak, że ma stuprocentową rację.
- Jest jeden sposób, w który możemy udowodnić, że Valentine’a już nie ma. – Jace spogląda na mnie sięgając do tylnej kieszeni spodni. Po chwili kładzie mały błyszczący przedmiot na okrągłym stole, przy którym siedzimy. Pochylam głowę do przodu, aby mieć lepszy widok na to co znajduje się na dębowej powierzchni. Jest to pierścień. Pierścień rodzinny.
- Podczas ostatniego starca z Morgenstern’em zgubił on ten pierścień. Rodzinny pierścień Morgensternów. Zabrałem go. – tłumaczy. Dlaczego jednak ukrywał tą informację przez cały ten czas? – Możemy skorzystać z pomocy tutejszej Czarownicy i może wykonać zaklęcie lokalizujące. Jeśli się uda- Valentine żyje. Jeśli nie, sami wiecie jaka jest odpowiedź. – chłopak zarzuca sensownym pomysłem uderzając palcem w pierścień, a ten przesuwa się na środek stołu.

~***~
Zbliżamy się do ciemnej ulicy na obrzeżach Los Angeles. W powietrzu unosi się nieprzyjemny zapach stęchlizny i wilgoci. Aleja jest brudna i mokra, a przy murach bloków poruszają się małe włochate istoty zwane szczurami.
- Co to za wstrętna okolica? – Clary pyta Jeremiasza, który idzie przed nami w towarzystwie Renee i Nicholasa.
- Tak wygląda okolica tutejszych czarowników. Nie daj się jednak zwieść pozorom. – zdumiona zastanawiam się co oznaczają słowa Jeremiasza nie przerywając kroku. – To tutaj, mówi Jeremiah stając przed jedną z kamienic. – spoglądam do góry, aby przyjrzeć się budynkowi, ale jest zwykły. Szary i brudny, nie widać, że jest to siedziba Czarowników.
- Ostrzegliśmy Siobhan o naszej wizycie, nie wychylajcie się. – tłumaczy Nicholas patrząc na nas poważnym wzrokiem. – Wchodzimy.

~***~

Jeremiah miał rację. Nie powinniśmy wcześniej dać się zwieść złudzeniom. Po wejściu do kamienicy przysięgam, że wnętrze wygląda jakby było wyciągnięte z pałacu. Złote detale, czerwone dywany. Przepych to najlepsze słowo, które opisuje to pomieszczenie. Nie jest puste.
Co jakiś czas przez pokój przechodzą Czarownicy patrząc na nas ostrzegawczo. Jeremiasz robi pierwszy krok w stronę schodów, a my podążamy za nim, napawam się widokiem pięknego wnętrza zapominając po co tak naprawdę tutaj przyszliśmy.
- Byliśmy umówieni z Siobhan Blake. – tym razem Nicholas odzywa się do średniego wzrostu mężczyzny stojącego przed ogromnymi, zdobionymi drzwiami.
- Proszę o godność. – odzywa się niskim głosem.
- Nicholas Duval, Nocny Łowca z Instytutu Los Angeles. – wypowiada regułkę. – Jestem tu z przyjaciółmi. – wskazuje dłonią na nas zebranych za jego plecami.
- Proszę bardzo. Siobhan już czeka. – mężczyzna otwiera drzwi mocno je popychając i wpuszcza nas do środka. Znajdujemy się w nie dużym pomieszczeniu, w którym znajduje się czerwona kanapa w stylu vintage, półki z książkami oraz okrągły stół wykonany z ciemnego drewna.
Wtedy na jednym z krzeseł przy stole dostrzegam ciemnoskórą kobietę o długich włosach splecionych w cienkie warkoczyki. Spogląda na nas gasząc papierosa w popielniczce.
- Witam Nocnych Łowców. – odchrząkuję wstając z krzesła i podchodząc do nas.
- Witam ponownie Siobhan. – mówi Jeremiasz poważnym tonem.
- Oszczędźmy tych uprzejmości. Czego ode mnie chcecie? – kobieta patrzy na nas złowrogo jakbyśmy coś jej zrobili samym faktem, iż znajdujemy się w jej budynku.
- Potrzebujemy zaklęcia lokalizującego.  – Nicholas robi krok do przodu i nie owijając w bawełnę przedstawia jej naszą prośbę.
- A kogo chcecie zlokalizować? Pewnie skończy źle, jeżeli to wy chcecie go znaleźć…
- Morgenstern’a. – kobieta rozszerza oczy w przerażeniu
- On żyje? Słyszałam, że…
- Tego chcemy się dowiedzieć, jeśli zaklęcie zadziała to znaczy, że tak. – Nicholas przerywa jej.
- Co oferujecie za moją pomoc? – Siobhan oddala się i siada na kanapie rozkładając mapę na małym stoliku.
- Pierścień Valentine’a. Po wykonaniu zaklęcia możesz go sobie zatrzymać, myślę, że jest coś wart. – Jace podchodzi bliżej ukazując kobiecie pierścień, którego wydostał z kieszeni. Siobhan przygląda się małemu srebrnemu przedmiotowi, a na jej usta wstępuje zawadiacki uśmieszek. Po chwili wyrywa go chłopakowi z dłoni i kładzie na środku mapy.
- Podejdźcie i przyglądajcie się magii. – jej mroczny ton przeraża mnie, co sprawia iż waham się czy podejść bliżej. Po chwili jednak robię to.
Siobhan zamyka oczy i odchyla delikatnie głowę do tyłu rozkładając ręce na boki. Po chwili z jej ust wydobywają się nieznane mi słowa w języku łacińskim. Tylko tyle potrafię stwierdzić przysłuchując się inkantacji.
Kobieta powtarza zdanie już trzeci raz, a pierścień nie porusza się. Wtedy w mojej piersi rośnie nadzieja, że Valentine naprawdę nie żyje, a wszystko tylko było złudzeniem. Lecz złudzeniem jest również to, iż wszyscy zaczęli myśleć, że zaklęcie nie działa.
W momencie pierścień przesuwa się w miejsce na mapie, na którym napisane jest „Burbank”. Siobhan otwiera usta i wciąga ogromy haust powietrza w usta po czym go wypuszcza otwierając oczy. Spogląda na mapę po czym na nas.
- Pierścień wskazał dzielnicę Burbank. To oznacza, że…
- Valentine żyje. – dokańczam za nią łapiąc się za usta. Czuję napływające łzy do moich oczu i serce, które zaczyna bić coraz szybciej. Odwracam się od zebranych i szybko wybiegam z pokoju, a następnie z budynku. W tym momencie potrzebuję powietrza.

Valentine:

Czuję uderzenie ciepła głęboko w piersi w momencie kiedy popijam bourbona, Azazel siedzący obok mnie wzdryga się patrząc na mnie zdumiony.
- Wszystko dobrze? – pyta.
- Poczułem, poczułem ciepło, niemal bolesne ciepło w głębi mojego serca. – tłumaczę łapiąc się za pierś, zarazem zastanawiając się co to mogło być.
- Ktoś wykonał na tobie zaklęcie lokalizujące. – Azazel momentalnie podnosi się z krzesła. – Znam to uczucie.
- Co? Niemożliwe! Do tego zaklęcia trzeba przedmiotu należącego do osoby, którą chce się zlokalizować. Skąd ktoś miałby… - wtedy spoglądam na swoją dłoń, na której brakuje mojego pierścienia. Podczas ostatniej walki z Carmen i jej hordą, ten zaginął. Ale czy na pewno?
Jest opcja, że został mi zwyczajnie zabrany.
A Carmen wie gdzie przebywam.

Carmen:

Tej nocy nie potrafię zasnąć, w mojej głowie kłębią się myśli na temat Morgensterna i mojego ojca. Valentine naprawdę żyje, a moje wysiłki ostatnim razem poszły na nic. Czuję jakby ta historia nigdy nie miała się skończyć, a Valentine będzie moim wrogiem do czasu, kiedy to ja pierwsza zginę,
Zamykając oczy słyszę skrzypienie moich drzwi do pokoju.
- Carmen, śpisz? – do moich uszu dobiega głos Jace’a. Decyduję się jednak udawać, że śpię, dlatego nie odzywam się oddychając miarowo jakbym pochłonięta była w głębokim śnie.
Po chwili czuję jak materac mojego łóżka ugina się pod ciężarem jego ciała, kiedy ten dostaje się pod moją kołdrę. Chłopak obejmuje mnie w talii mocno przytulając. Brakowało mi tego uczucia. Jego silne dłonie na moim ciele.
Wtedy mojej głowie rozbrzmiewają jego słowa. Chłopak komunikuje się ze mną w sposób, którego dawno nie używaliśmy.
„Przepraszam za wszystko Carmen, kocham Cię.”
Na moje usta wstępuje mały uśmiech, który sprawia, że od razu łatwiej zasypiam.



1 komentarz:

  1. OHHH jest słodko. Mam nadzieję,że kiedy wszyscy dowiedzą się prawdę o tym, że Jace i Clary nie są rodzeństwem, to Jace nie zrezygnuje z Carmen. Błagamm cię .... Z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział.

    OdpowiedzUsuń

Bardzo zależy mi na Twojej opinii!