"I need that fire just to know that I'm awake."
Znajduję się w jasnej otchłani. Biel
tego miejsca oślepia mnie, przez co zaciskam oczy. Unoszę ramię na wysokość
brwi, jakbym zasłaniała oczy przed słońcem, próbując dojrzeć pojawiający się w
oddali czarny kształt. W miarę zbliżania się tajemniczego zarysu, potrafię
stwierdzić, iż jest to jakaś postać.
- Carmen. – słyszę męski głos
nawołujący moje imię. Unoszę wzrok na twarz mężczyzny, który znajduje się już
centymetr ode mnie.
Azazel.
Przede mną stoi mój ojciec. O dziwo
nie boję się go, nie chcę od niego uciekać. Czuję się spokojna i zrównoważona.
Żadna wzrastająca moc czy chęć zabicia wszystkich dookoła.
Azazel stawia kolejny krok znajdując
się już naprawdę blisko mnie. Unosi dłoń w górę, na początku wahając się. Po
chwili odgarnia niesforny kosmyk moich włosów za ucho, uśmiechając się do mnie
serdecznie.
- Carmen. Moja pierworodna. –
przemawia głosem, który wywołuje ciarki na moich plecach. – Księżniczka Piekła.
Otwieram
gwałtownie oczy przebudzając się z niezdrowego snu. Spoglądam na zegarek, ku
mojemu zdziwieniu dochodzi dopiero pierwsza w nocy. Nie chcę myśleć o śnie jaki
przed chwilą rozegrał się w mojej głowie, ale nie potrafię się powstrzymać.
Księżniczka
Piekła? Mam nadzieję, że to nic nie znaczący koszmar, a tytuł nadany mi przez
Azazela w śnie jest tylko wymyślną banialuką. Moim marzeniem jest, by choć raz
coś stało się po mojej myśli. I tylko po mojej.
~***~
-
U was wszystko w porządku? Wszyscy cali i zdrowi? – Clary mówi do słuchawki
telefonu. Właśnie rozmawia z Izzy. Nie mieliśmy kontaktu z nowojorskim
Instytutem odkąd wyjechaliśmy do Los Angeles. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę
z tego jak tęsknię za wszystkimi z drugiego końca US.
Patrzę
na Clary potakującą głową i od czasu do czasu uśmiechającą się.
-
Chcesz porozmawiać z Carmen? – Clary pyta Izzy. Po chwili podaje mi słuchawkę
telefonu.
-
Izzy! Kochanie! – krzyczę kiedy tylko dostaję telefon do ręki. Po drugiej
stronie słyszę kobiecy chichot. Boże jak mi jej brakowało.
-
Carmen! Co u ciebie moja „parabatai”? – niemal widzę jak robi cudzysłów w
powietrzu, zawsze się tak razem śmiałyśmy.
-
Oh, nawet nie wiesz ile się dzieje. Za dużo by mówić, ale streszczając, moje
moce wróciły, Magnus nas okłamał i moim ojcem okazał się być Azazel. – mówię na
wydechu słysząc jak Izzy wciąga powietrze.
-
Co? Jak to?
-
Mówiłam, dużo by opowiadać. Wszystko Ci szczegółowo opiszę jak wrócimy do
Nowego Jorku, obiecuję. Chociaż nie wiem czy jest to coś o czym będę mówiąc z
uśmiechem na twarzy. – tłumaczę.
-
Oj Carmen, jestem z tobą. Wiesz o tym. – uśmiecham się kiedy słyszę te słowa.
Naprawdę potrzebuję Isabelle, jest moją…przyjaciółką. – Będę kończyć kochana,
Maryse nas potrzebuje. – dziewczyna dodaje, a ja smutnieję. – Trzymaj się
skarbie i pamiętaj, nie daj się! – Izzy niemal krzyczy.
-
Dzięki parabatai. – mówię przesyłając całuski przez telefon i rozłączając się.
Odkładam telefon na podstawce i głośno wzdycham. Jestem w kompletnym dołku.
Na
moje barki ciągle zrzucają się jakieś ciężary, nie mam z kim o tym porozmawiać,
a na dodatek Jace dalej się do mnie nie odzywa po wczorajszej kłótni. Moje
życie to istna bajka.
-
Hej, Carmen…Jace mówił, że się pokłóciliście. – zaczyna Clary podchodząc do
mnie bliżej. – Wszystko w porządku? – pyta. Unoszę na nią swój wzrok, smutny
wzrok. Jace i Clary bardzo dużo rozmawiają ostatnimi czasy, nie dziwię się, że
Fray już zdążyła zostać o tym poinformowana.
-
Tak, wszystko w porządku. To tylko mała sprzeczka, Jace jest po prostu
zbyt…tajemniczy. – odpowiadam głośno wzdychając.
-
Jace ma wyrzuty sumienia, uwierz mi. Rozmawiałam z nim tamtego wieczora. –
czyli się nie myliłam. Zastanawiam się co jeszcze wie Clary, obawiam się, że za
dużo.
-
Dziewczyny! Tu jesteście! – słyszymy czyjś krzyk w pomieszczeniu, w którym
znajduję się z Fray. Głos należy do Kai’a. Obie zwracamy twarze ku niemu w
przerażeniu. – Jesteście potrzebne, Alice zaginęła.
~***~
-
Znalazłam ten list w jej pokoju. Chciałam z nią porozmawiać. Od początku
waszego pobytu tutaj wydaje się jakaś zamknięta…- Renee mówi podając list w
moje dłonie. – Ostrzegam, to co zaraz każdy z was przeczyta nie jest niczym
pozytywnym. – marszczę brwi przejmując od niej złożoną kartkę papieru na pół.
Boję się tego co na niej się znajduje, ale jestem zmuszona spojrzeć na litery,
które są zawarte w środku.
„Jesteście
bandą żałosnych Łowców, którzy zamieszkują Świat Cieni. Nie mogłam na to dłużej
patrzeć, nie szukajcie mnie.” ~Alice
Przykładam
dłoń do ust w niedowierzaniu. I podaję go Hiro, który stoi obok mnie.
-
Jaki jest jej motyw? – Renee wyrzuca pytanie.
-
Nie wiem, może odeszła do kogoś, kto zagwarantuje jej rozrywkę. – odpowiadam
zbytnio nie zastanawiając się nad tym co powiedziałam, ale po chwili dociera do
mnie, że to może mieć głębsze znaczenie. Kiedy wszyscy siadają do stołu, po
przeczytaniu listu kieruję się do jednego z zebranych. – Nicholas. Mam do
ciebie pytanie. – zaczynam odchrząkując. – Czy pierwszego dnia naszego pobytu, przekazałeś
Alice jakikolwiek list zaadresowany do mnie? – pytam. Mężczyzna spogląda na
mnie zdezorientowany.
-
Nie, dlaczego? – odpowiada grubym głosem. W sekundzie zimne powietrze uderza
mnie w serce, robi mi się słabo. Mam pewną teorię.
-
Alice przyszła do mojego pokoju mówiąc, że kazałeś mi go przekazać. – mówię
wzdychając. – List był od…mojego ojca. – nie mówię kto naprawdę nim jest,
ponieważ to nie miejsce i czas. – Uwierzcie mi, mój ojciec nie jest dobrą
osobą. – tłumaczę wiedząc, że „osoba” to złe słowo do użycia w tym momencie. –
Prawdopodobnie współpracuje z Valentine’m. – dodaję, a wszyscy wciągają
powietrze.
-
Carmen, mówiłem ci. Valentine nie żyje! – Jace niemal krzyczy patrząc na mnie
niemiłym wzrokiem. Ten wzrok sprawia, że boli mnie serce.
-
Nie wierzę w to. – odpowiadam nie patrząc na niego. – Wydaje mi się, że
Alice…może być po ich stronie. – dodaję.
-
To bzdury! – Hiro unosi głos. – Alice nigdy by tego nie zrobiła.
-
Ufać możesz tylko sobie Hiro. Szczególnie w Świecie Cieni. – Jeremiah odzywa
się po raz pierwszy podczas zebrania. Jego słowa wywołują ciarki na moim ciele.
Wiem jednak, że ma stuprocentową rację.
-
Jest jeden sposób, w który możemy udowodnić, że Valentine’a już nie ma. – Jace
spogląda na mnie sięgając do tylnej kieszeni spodni. Po chwili kładzie mały
błyszczący przedmiot na okrągłym stole, przy którym siedzimy. Pochylam głowę do
przodu, aby mieć lepszy widok na to co znajduje się na dębowej powierzchni.
Jest to pierścień. Pierścień rodzinny.
-
Podczas ostatniego starca z Morgenstern’em zgubił on ten pierścień. Rodzinny
pierścień Morgensternów. Zabrałem go. – tłumaczy. Dlaczego jednak ukrywał tą
informację przez cały ten czas? – Możemy skorzystać z pomocy tutejszej
Czarownicy i może wykonać zaklęcie lokalizujące. Jeśli się uda- Valentine żyje.
Jeśli nie, sami wiecie jaka jest odpowiedź. – chłopak zarzuca sensownym
pomysłem uderzając palcem w pierścień, a ten przesuwa się na środek stołu.
~***~
Zbliżamy
się do ciemnej ulicy na obrzeżach Los Angeles. W powietrzu unosi się
nieprzyjemny zapach stęchlizny i wilgoci. Aleja jest brudna i mokra, a przy
murach bloków poruszają się małe włochate istoty zwane szczurami.
-
Co to za wstrętna okolica? – Clary pyta Jeremiasza, który idzie przed nami w
towarzystwie Renee i Nicholasa.
-
Tak wygląda okolica tutejszych czarowników. Nie daj się jednak zwieść pozorom. –
zdumiona zastanawiam się co oznaczają słowa Jeremiasza nie przerywając kroku. –
To tutaj, mówi Jeremiah stając przed jedną z kamienic. – spoglądam do góry, aby
przyjrzeć się budynkowi, ale jest zwykły. Szary i brudny, nie widać, że jest to
siedziba Czarowników.
-
Ostrzegliśmy Siobhan o naszej wizycie, nie wychylajcie się. – tłumaczy Nicholas
patrząc na nas poważnym wzrokiem. – Wchodzimy.
~***~
Jeremiah
miał rację. Nie powinniśmy wcześniej dać się zwieść złudzeniom. Po wejściu do
kamienicy przysięgam, że wnętrze wygląda jakby było wyciągnięte z pałacu. Złote
detale, czerwone dywany. Przepych to najlepsze słowo, które opisuje to
pomieszczenie. Nie jest puste.
Co
jakiś czas przez pokój przechodzą Czarownicy patrząc na nas ostrzegawczo. Jeremiasz
robi pierwszy krok w stronę schodów, a my podążamy za nim, napawam się widokiem
pięknego wnętrza zapominając po co tak naprawdę tutaj przyszliśmy.
-
Byliśmy umówieni z Siobhan Blake. – tym razem Nicholas odzywa się do średniego
wzrostu mężczyzny stojącego przed ogromnymi, zdobionymi drzwiami.
-
Proszę o godność. – odzywa się niskim głosem.
-
Nicholas Duval, Nocny Łowca z Instytutu Los Angeles. – wypowiada regułkę. –
Jestem tu z przyjaciółmi. – wskazuje dłonią na nas zebranych za jego plecami.
-
Proszę bardzo. Siobhan już czeka. – mężczyzna otwiera drzwi mocno je popychając
i wpuszcza nas do środka. Znajdujemy się w nie dużym pomieszczeniu, w którym
znajduje się czerwona kanapa w stylu vintage, półki z książkami oraz okrągły
stół wykonany z ciemnego drewna.
Wtedy
na jednym z krzeseł przy stole dostrzegam ciemnoskórą kobietę o długich włosach
splecionych w cienkie warkoczyki. Spogląda na nas gasząc papierosa w
popielniczce.
-
Witam Nocnych Łowców. – odchrząkuję wstając z krzesła i podchodząc do nas.
-
Witam ponownie Siobhan. – mówi Jeremiasz poważnym tonem.
-
Oszczędźmy tych uprzejmości. Czego ode mnie chcecie? – kobieta patrzy na nas
złowrogo jakbyśmy coś jej zrobili samym faktem, iż znajdujemy się w jej
budynku.
-
Potrzebujemy zaklęcia lokalizującego. –
Nicholas robi krok do przodu i nie owijając w bawełnę przedstawia jej naszą
prośbę.
-
A kogo chcecie zlokalizować? Pewnie skończy źle, jeżeli to wy chcecie go
znaleźć…
-
Morgenstern’a. – kobieta rozszerza oczy w przerażeniu
-
On żyje? Słyszałam, że…
-
Tego chcemy się dowiedzieć, jeśli zaklęcie zadziała to znaczy, że tak. –
Nicholas przerywa jej.
-
Co oferujecie za moją pomoc? – Siobhan oddala się i siada na kanapie
rozkładając mapę na małym stoliku.
-
Pierścień Valentine’a. Po wykonaniu zaklęcia możesz go sobie zatrzymać, myślę,
że jest coś wart. – Jace podchodzi bliżej ukazując kobiecie pierścień, którego
wydostał z kieszeni. Siobhan przygląda się małemu srebrnemu przedmiotowi, a na
jej usta wstępuje zawadiacki uśmieszek. Po chwili wyrywa go chłopakowi z dłoni
i kładzie na środku mapy.
-
Podejdźcie i przyglądajcie się magii. – jej mroczny ton przeraża mnie, co
sprawia iż waham się czy podejść bliżej. Po chwili jednak robię to.
Siobhan
zamyka oczy i odchyla delikatnie głowę do tyłu rozkładając ręce na boki. Po
chwili z jej ust wydobywają się nieznane mi słowa w języku łacińskim. Tylko
tyle potrafię stwierdzić przysłuchując się inkantacji.
Kobieta
powtarza zdanie już trzeci raz, a pierścień nie porusza się. Wtedy w mojej
piersi rośnie nadzieja, że Valentine naprawdę nie żyje, a wszystko tylko było
złudzeniem. Lecz złudzeniem jest również to, iż wszyscy zaczęli myśleć, że
zaklęcie nie działa.
W
momencie pierścień przesuwa się w miejsce na mapie, na którym napisane jest „Burbank”. Siobhan otwiera usta i wciąga
ogromy haust powietrza w usta po czym go wypuszcza otwierając oczy. Spogląda na
mapę po czym na nas.
-
Pierścień wskazał dzielnicę Burbank. To oznacza, że…
-
Valentine żyje. – dokańczam za nią łapiąc się za usta. Czuję napływające łzy do
moich oczu i serce, które zaczyna bić coraz szybciej. Odwracam się od zebranych
i szybko wybiegam z pokoju, a następnie z budynku. W tym momencie potrzebuję
powietrza.
Valentine:
Czuję
uderzenie ciepła głęboko w piersi w momencie kiedy popijam bourbona, Azazel
siedzący obok mnie wzdryga się patrząc na mnie zdumiony.
-
Wszystko dobrze? – pyta.
-
Poczułem, poczułem ciepło, niemal bolesne ciepło w głębi mojego serca. –
tłumaczę łapiąc się za pierś, zarazem zastanawiając się co to mogło być.
-
Ktoś wykonał na tobie zaklęcie lokalizujące. – Azazel momentalnie podnosi się z
krzesła. – Znam to uczucie.
-
Co? Niemożliwe! Do tego zaklęcia trzeba przedmiotu należącego do osoby, którą
chce się zlokalizować. Skąd ktoś miałby… - wtedy spoglądam na swoją dłoń, na
której brakuje mojego pierścienia. Podczas ostatniej walki z Carmen i jej
hordą, ten zaginął. Ale czy na pewno?
Jest
opcja, że został mi zwyczajnie zabrany.
A
Carmen wie gdzie przebywam.
Carmen:
Tej
nocy nie potrafię zasnąć, w mojej głowie kłębią się myśli na temat Morgensterna
i mojego ojca. Valentine naprawdę żyje, a moje wysiłki ostatnim razem poszły na
nic. Czuję jakby ta historia nigdy nie miała się skończyć, a Valentine będzie
moim wrogiem do czasu, kiedy to ja pierwsza zginę,
Zamykając
oczy słyszę skrzypienie moich drzwi do pokoju.
-
Carmen, śpisz? – do moich uszu dobiega głos Jace’a. Decyduję się jednak udawać,
że śpię, dlatego nie odzywam się oddychając miarowo jakbym pochłonięta była w
głębokim śnie.
Po
chwili czuję jak materac mojego łóżka ugina się pod ciężarem jego ciała, kiedy
ten dostaje się pod moją kołdrę. Chłopak obejmuje mnie w talii mocno
przytulając. Brakowało mi tego uczucia. Jego silne dłonie na moim ciele.
Wtedy
mojej głowie rozbrzmiewają jego słowa. Chłopak komunikuje się ze mną w sposób,
którego dawno nie używaliśmy.
„Przepraszam za wszystko Carmen,
kocham Cię.”
Na
moje usta wstępuje mały uśmiech, który sprawia, że od razu łatwiej zasypiam.
OHHH jest słodko. Mam nadzieję,że kiedy wszyscy dowiedzą się prawdę o tym, że Jace i Clary nie są rodzeństwem, to Jace nie zrezygnuje z Carmen. Błagamm cię .... Z niecierpliwością czekam na kolejny rozdział.
OdpowiedzUsuń