"Courage in danger is half the battle"
Czuję
jak poziom mojej złości podnosi się w miarę patrzenia na Morgenstern’a. Myślałam,
że wraz z Sonyą pozbyłyśmy się go, a ten stoi teraz przede mną nawet bez
zadrapania. Szczerzy się do mnie obrzydliwie, co jeszcze bardziej mnie
podburza. Nie przejmuję się nawet faktem, iż obok Valentine’a stoi Azazel, mój
ojciec. W tym momencie nie jest to najważniejsze. Mam cichą nadzieję, że demon,
jako moja kotwica wyzwoli we mnie te najokropniejsze emocje, które pozwolą mi
zabić mojego wroga numer jeden. Chcę pozbyć się tylko jego, nie chcę, żeby
przez to Instytut zawalił się wraz z wszystkimi bliskimi mi osobami w środku.
-
Miło widzieć cię ponownie złotko – zaczyna nieprzyjaciel. Kiedy słyszę jego
głos moja moc jeszcze bardziej wzrasta.
-
Nie mów tak do mnie – syczę przez zaciśnięte zęby.
-
Oh, skąd ta wrogość Carmen? – przysięgam, że zaraz rzucę się na niego i roztrzaskam
ten jego parszywy łeb o kant biurka, przed którym stoi. Powstrzymuję się
jednak, twierdząc, że to jeszcze nie ten moment.
-
Valentine… - Azazel odzywa się, a ja po raz pierwszy słyszę głos swojego ojca. Jest
gruby i męski. – To chyba zły pomysł. Musimy iść – dodaje, a ja mrużę oczy w
ciekawości.
-
Zamknij się demonie, daj mi dokończyć – denerwuje się Valentine.
Jest
tak jak przypuszczałam. Azazel świetnie wie o tej całej sprawie z kotwicą,
przypuszcza, że ta noc może skończyć się dla nich źle. Nawet dla niego, dla
demona, który siłą powinien przewyższać mnie o sto procent. Ja jestem jego
wytworem, silniejszym i doskonalszym. Kącik moich ust podnosi się w
rozbawieniu. Nie dość, że Valentine mnie podburza, to jeszcze obok stoi klucz
do wyzwolenia najsilniejszych mocy ukrytych głęboko w moim ciele. Wszystko
idzie po mojej myśli.
-
Spodziewałaś się kiedykolwiek, że nasze drugie spotkanie, jak na ironię,
odbędzie się w Mieście Aniołów? – zaczyna Val. – Chyba domyślasz się dlaczego
cię tu sprowadziłem? – prycham odwracając od niego wzrok. Tym razem pada na
mojego ojca. Przyglądam się jego twarzy i zauważam między nami podobieństwo,
które poniekąd mnie przeraża.
-
Zaskocz mnie – odpieram unosząc brwi i zakładając ręce na piersi, co zarówno
pomoże mi utrzymać swoje moce w środku, pomimo bólu, który powoli daje się we
znaki. Moja werwa ma już ochotę kogoś zabić.
-
Wiedziałem, że poproszą akurat was do pomocy, po tym… jak pozbyłem się sześciu
Nefilim z tego Instytutu. Wiedziałem, że w tym mieście spadną na ciebie kolejne
ciężary, które cię przytłoczą. Obudzi się twoja moc, poznasz swoją przyrodnią
siostrę, dowiesz się o prawdziwej tożsamości swojego ukochanego… a co
najważniejsze, zostawisz w Nowym Jorku połowę swojej świty, bez której jesteś
słabsza – Valentine zanosi się okropnym śmiechem. Widzę jak Azazel zaciska oczy
i kręci głową.
-
Valentine, doprowadzisz do…- zaczyna, ale Morgenstern mu przerywa.
-
Cicho…- ucisza go gestem dłoni. – Nie zepsujesz mi tej okazji, uwolniłem cię ze
skał Duduael, ucisz się w ramach wdzięczności – Azazel już się nie odzywa tylko
zaciska usta, oczekując najgorszego. – Wracając – odchrząkuje. – Jak się
czujesz z tym, że Jace nie jest moim synem, a co ważniejsze, nie jest bratem
Clary? Cieszysz się, że ich miłość wróci? Jak to mówią… stara miłość nie
rdzewieje. – czuję jak moja krew się gotuje. Fakt, że mogę utracić Jace’a
sprawia, iż robi mi się przykro, a złość zapełnia każdą część mojego ciała.
-
Przestań! – krzyczę ciężko oddychając.
-
Czyżbym trafił w czuły punkt? – Valentine śmieje się. – Wiesz, dałaś mi nowy
pomysł – mężczyzna łapie się za podbródek udając, że myśli. – A może by tak
pozwolić ci żyć, w zamian wytłukę wszystkich, na których ci zależy, abyś do
końca życia była samotna. Samotność będzie ci przypominać o tym, że takich osób
jak ja się nie oszukuje. – widzę jego wstrętny uśmiech. Valentine trafił w
sedno. Przekręcił klucz w moim sercu, który uwalnia moc.
-
Valentine…- mówi Azazel zrezygnowany. – Popełniłeś błąd – dodaje. – Nie wiedziałem
o tym, aż do teraz kiedy spojrzałem na moją cór…na Carmen. – w miarę jego słów
ból w moim ciele wzrasta. – Jestem jej kotwicą, która uwalnia większą moc. –
Valentine ściąga brwi i momentalnie spogląda na mnie. Rozszerza oczy kiedy
widzi, że niemal walam się po ziemi, próbując poradzić sobie z demonem, który
ogarnia całe moje ciało. Krzyczę kiedy ból nasila się. W momencie
nieruchomieję. Po to by, znów otworzyć oczy i ukazać moim towarzyszom czym jest
czerń…
-
Trzeba było posłuchać swojego sojusznika – odzywam się wstając w błyskawicznym
tempie. – Teraz już za późno Morgenstern. Swoimi słowami przeobraziłeś mnie w
maszynę do zabijania – szczerzę się do niego, jego wyraz twarzy jest pusty i
niemal przerażony.
Zamykam
oczy i pozwalam sobie zagrać w swoim własnym, zabójczym przedstawieniu. Unoszę
ręce na bok i wypinam pierś do przodu biorąc głęboki wdech.
Kiedy
przechodzę do uwolnienia oddechu z moich ust, w tym samym momencie uwalniam
moc, która promieniuje z całego mojego ciała. Otwieram oczy i widzę jak moi
towarzysze zasłaniają twarze, po czym odskakują do tyłu uderzając w szyby
okien, te pękają, lecz nie tłuką się.
-
Pożałujesz wszystkich przykrości, jakie przez ciebie spotkały mnie w moim życiu
ty podły Łowco! – krzyczę podchodząc bliżej i wystawiając dłoń w stronę
Morgenstern’a czekam na uwolnienie mocy.
Nagle
czuję jak ktoś łapie mnie za przedramię powstrzymując mnie przed zabiciem
Valentine’a. Azazel spogląda na mnie tymi samymi oczami jak moje, zarówno on
jak i ja uwalniamy ze swojego ciała tą samą moc, która tak samo promieniuje. Zaciskam
zęby próbując go przezwyciężyć, lecz nie mam na tyle siły. Azazel jest
silniejszy.
-
Jesteś moją córką, moim wytworem. Jestem twoją kotwicą, ale również jedyną
osobą, która jest silniejsza od ciebie. Przestań. – rozkazuje mi, a ja kręcę
głową. Nie, nie mogę teraz się poddać. Czuję jak moje moce maleją przez słowa
mojego ojca.
Wtedy
widzę jak pomieszczenie ogarnia chaos. Powietrze wokół nas wiruje niczym
tornado. Nasze moce łączą się i mierzą się ze sobą w starciu ojca i córki.
W
momencie słyszę wybuch, moc Azazela odrzuca mnie do tyłu. Uderzam boleśnie w
ścianę i padam na ziemię. Czuję jak jego moc przezwyciężyła mnie. Czuję się słabo.
Zanim jeszcze tracę przytomność widzę ojca, wyskakującego przez okno wraz z
Morgenstern’em, który miał dzisiaj zginąć z moich rąk…
Nicholas:
Nastał
ranek. Nicholas wycieńczony i brudny wraz z resztą łowców szukając Carmen. Jedynej
osoby, której w tym momencie bardzo potrzebują.
-
Wy przeszukajcie prawe skrzydło – wskazuje na Renee i Clary – Jace i Hiro zajmijcie
się lewym, ja sprawdzę ostatnie piętro. – wydaje rozkazy niczym prowadzący
Instytutu.
-
Ja zabiorę Kai’a, do skrzydła szpitalnego – odzywa się Jeremiasz biorąc pod
ramię zranionego chłopaka. Krew sączyła się z jego brzucha nieustannie.
-
Uratuj go – Hiro kieruje się do Jeremiasza, a ten skina głową.
Nicholas
momentalnie biegnie w stronę schodów kierując się na ostatnie piętro.
Przemierza cichy i brudny korytarz, na którym już nikt dawno nie był. Do jego
nozdrzy dochodzi zapach spalenizny, dlatego jego pierwszą myślą, jest to, że
Carmen musi się tutaj znajdować.
-
Carmen! – wykrzykuje jej imię w nadziei, że ktoś się odezwie, lecz nie słychać żadnego odzewu.
Kiedy
dochodzi do wielkich drzwi na końcu korytarza, obawia się je otworzyć,
zastanawiając się czy za nimi na pewno jest bezpiecznie. Ryzykuje przekręcając
klamkę drzwi i pociągające je w swoją stronę. To co widzi zapiera jego dech w
piersiach.
W
całym pomieszczeniu panuje istny bałagan, wszędzie czuć spaleniznę, wszystkie
przedmioty są czarne, jakby ktoś obsypał je miałem. Jego serce bije gwałtownie
rozmyślając, co dokładnie się stało.
Wtedy
widzi. Małą, bezbronną dziewczynę skuloną na środku pomieszczenia. Wygląda
niewinnie. Leży w czarnym kręgu, nie dając znaku życia.
-
Carmen! – podbiega do niej kładąc dłoń na jej biodrze. Wtedy ku swojej uldze
zauważa, iż jej klatka unosi się i opada. Oddycha. – Chodź, zabierzemy cię do
skrzydła szpitalnego – mówi do niej wcale nie licząc na odpowiedź.
Carmen:
Powoli
otwieram oczy, lecz szybko zamykam je, przez jasne, oślepiające światło w
pomieszczeniu, w którym się znajduję. Po kolejnej próbie, zmuszam swoje oczy do
przyzwyczajenia się do poświaty.
-
Hej Carmen, dobrze się czujesz? – do moich uszu dociera znajomy głos. Odwracam
się w kierunku jego źródła i zauważam Kai’a na łóżku obok, który ciepło się do
mnie uśmiecha.
-
Kai? A tobie co się stało? – przekręcam się na łóżku w jego stronę, co powoduje
ból bocznej części brzucha. Syczę, marszcząc brwi.
-
Powoli Carmen, nie nadwyrężaj się – ostrzega mnie. – Zostałem zraniony poziomo mieczem
w brzuch. Bolało jak cholera, ale czuję się już dobrze. – tłumaczy, a ja
zaciskam oczy. Kiedy mnie nie było i toczyłam bezsensowną walkę z Morgenstern’em,
moi przyjaciele mogli umrzeć.
-
To wszystko moja wina – mówię, a moja głowa wciska się bardziej w poduszkę.
-
Carmen, przestań się o wszystko obwiniać. Nie zmusiłaś nas do walki, sami ją
wybraliśmy – odpiera.
-
Moje moce na nic się nie zdały, Valentine uciekł, wraz z moim ojcem… - mówię
wzdychając.
-
Ważne, że ty nie zginęłaś. Miałbym wyrzuty sumienia do końca życia. – spoglądam
na niego i patrzymy sobie prosto w oczy. Oboje cichniemy odczuwając między sobą
nić zrozumienia. Oddycham miarowo, patrząc na Kai’a, czuję się bezpiecznie.
Uśmiecham
się do niego wyciągając do niego dłoń. Ten ujmuje ją, lekko ją ściskając. Leżymy
tak, z dłońmi ściśniętymi między łóżkami.
-
Dziękuję – mówię, czując jak moje powieki robią się ciężkie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Bardzo zależy mi na Twojej opinii!